Gdy trzeci mówca, weteran wojenny z rzędem medali na piersi, nawołuje tłum do obrony narodu przed zagraniczną konkurencją, nagła fala ludzka popycha Jonathana ku podium. Słychać krzyk. Nad jego głową zatacza łuk butelka. Z tylu wybuchła bijatyka. Podczas gdy niektórzy próbują się wycofać, inni na nich napierają, by się przyłączyć do rozróby. Jeden z przyjaciół Jonathana w przerażeniu szarpie go za rękaw. Drugą ręką przyciska rozciętą skroń. Przez krótką chwilę tylko oni dwaj są jedynym nieruchomym punktem w całej kotłowaninie. Odepchnięci przez czarne koszule z kijami i pałkami, torują sobie drogę w stronę podium. Mówców otacza zgraja mężczyzn. Część w mundurach, część z opaskami na ramieniu z napisem „Siły porządkowe”. Jonathan wydostaje się z tłumu. Kiedy odwraca głowę, widzi czerwoną flagę powiewającą nad samym centrum bitwy. Szturm przypuszcza kolejna grupa – młodzi mężczyźni w czapkach, samych koszulach i czerwonych krawatach.
Jonathan czmycha w boczną uliczkę. Przestraszony chłopiec z Oksfordu pędzi za nim. Zgiełk i zamęt nikną nagle jak ucięte nożem. Obaj biegną, aż demonstracja zostaje daleko za nimi. Nikt ich nie ściga.
Godzinę później członkowie oksfordzkiej wyprawy piją piwo w zaciszu pubu Bloomsbury i opowiadają niestworzone historie o zamieszkach oraz liczbie agitatorów, którym dali odpór. Powoli piszą na nowo swoje role, zmieniają się w kogoś innego. Kiedy docierają do college’u, są już bohaterami, niezłomnymi łucznikami o walecznym sercu. Tylko Jonathan milczy. Paraliżuje go wspomnienie tego, co zobaczył, nurkując w boczną uliczkę. Na czele szturmującej grupy stał Paul Gertler.
Długi i powolny proces zdrady zapoczątkowanej w dniu wyrzucenia Paula ze szkoły znalazł dziś kulminację. Jonathan chce biec z powrotem, wyjaśnić Paulowi, że wcale tego nie chciał, że nie czuje do niego nienawiści, nie chce, żeby zginął czy zniknął. „To tylko pozory, Paul; to tylko gra”. Ciągle ma przed oczami twarz przyjaciela, jego przerażenie na swój widok, a potem ból, gniew i odrazę błyskawicznie po sobie następujące. Samotność przytłacza go niczym rzeczywisty ciężar.
Po demonstracji Jonathan zarzuca politykę. Za trudno się w tym wszystkim połapać. W październiku, obrzucona błotem plotek o szpiegach i moskiewskim złocie, Partia Pracy przegrywa wybory. Oksford wydaje westchnienie ulgi. Zdecydowane zwycięstwo konserwatystów przywróciło niebiosom Boga, a światu właściwą hierarchię. Pewnego ranka, krótko po rozpoczęciu nowego semestru, obok dzbanka z kawą Willis kładzie zaproszenie. Selwyn Tredgold ma przyjemność prosić Jonathana Bridgemana na cocktail party i czytanie poezji w mieszkaniu lady Tredgold w Mayfair. Na odwrocie jest kilka pospiesznie nabazgranych słów: „Przyjdź, kochany – A.”. W tej samej chwili wszystkie postanowienia Jonathana – zapomnieć o niej, skoncentrować się na nauce – ulegają przedawnieniu.
Wieczorem w dniu przyjęcia Jonathan zjawia się pod wskazanym adresem. Szef domowej służby prowadzi go przez chromowany korytarz, który zdobią imponujące trofea myśliwskie. Z błyszczących ścian zwieszają się rogi, kły, poroża jeleni i cale zwierzęce łby. Nad drzwiami zatłoczonego salonu szczerzy zębiska goryl. Jonathan oddaje lokajowi płaszcz i wchodzi do środka. Powietrze jest szare od dymu papierosowego. Zwierzęce motywy zdobnicze i figurki (wszystko według pomysłu Star) widać jak przez mgłę. Jakby się patrzyło na kadr z filmu grozy. Od gości bije wyszukana elegancja. Jest wiele twarzy znanych z kronik filmowych i plotkarskich rubryk w ilustrowanych tygodnikach. Jedyną osobą, którą Jonathan zna osobiście, jest Levine. Wciśnięty między wypchane żyrafiątko a kompozycję karłowatych palm, usiłuje przekonać sławnego dyrektora teatru do wystawienia jego sztuki. Jonathan przystaje na chwilę obok nich. „Lekka komedia idealnie pasuje do naszych czasów – klaruje Levine. – Napisałem coś w rodzaju jeu d’esprit. Akcja rozgrywa się w akademii dobrych manier dla dziewcząt. Są dwie pary bliźniaczek…”. Dyrektor teatru jest pod wrażeniem. Przeczuwając sukces, Levine ciągnie swoją opowieść, kwitując obecność Jonathana machnięciem ręki.
Nagle Jonathan widzi Star. Pędząc ku niemu, omal nie przewraca kelnera z tacą pustych szklaneczek po whisky z wodą sodową.
– Bogu dzięki, że jesteś! – syczy. – Umieram z nudów. Selwyn będzie czytał swoją elegię. Zaprosił mnóstwo krytyków, wydawców i ludzi. A może to eulogia? Mniejsza z tym. Marzy o spotkaniu z tobą. Idziemy do niego. Gdzie twój drink?
Jonathan nie ma drinka, więc Star wręcza mu koktajl, coś nowego, amerykańskiego, z mnóstwem dżinu. Nie pytając, co u niego, nie zdradzając ani słowem, jak minęło jej ostatnie pół roku, holuje Jo-nathana w stronę Selwyna, który wsparty o wielki fetysz z kości słoniowej rozmawia z grupką literackich znakomitości. Gdy Star i Jonathan stają obok, Selwyn robi kwaśną minę. Nie sprawia wrażenia, że marzy o spotkaniu z Jonathanem. Star przedstawia ich sobie. Selwyn rzuca zdawkowe: „Jak się masz” i lekko dotyka palców Jonathana swoimi palcami.
– Ważne – podejmuje przerwany wątek, zwracając się znów do kobiety o haczykowatym nosie, przystrojonej w jedwabny turban monstrualnych rozmiarów – by wyzbyć się nadziei. Jeśli tego nie zrobimy, negujemy czasy, w jakich przyszło nam żyć. Doświadczamy fatalnych następstw przeszłości. Czy jest dla nas jakaś nadzieja?
Słuchacze wydają z siebie pomruk aprobaty. Selwyn zagłębia się w temat. Mówi o potrzebie nowego modelu człowieka, nowego modelu społeczeństwa i nowego modelu sztuki, oferując siebie i swoją poezję jako „prototyp”, Jonathan po raz pierwszy ma okazję przyjrzeć się rywalowi z bliska. Selwyn jest niski i śniady. Przypomina dzikusa. Kiedy mówi, pomaga sobie wolnymi gestami chudych rąk. Braki w prezencji nadrabia wyjątkową pewnością siebie. Promieniując nią na cały salon, urabia słuchaczy, jak chce. Wszystkim wydaje się oczywiste, że jest wielkim pisarzem.
Star nie przejawia zainteresowania przemową Selwyna. Sączy drinka i roztargnionym spojrzeniem ogarnia salon. Jonathanowi wydaje się piękniejsza niż kiedykolwiek. Ma upudrowaną twarz i ponętnie umalowane usta. Odsłaniająca plecy suknia z tkaniny imitującej tygrysią skórę zaskakująco kontrastuje z angielskim różem jej własnej skóry. Efekt przyprawia o zawrót głowy. Wygląda jak dziewica atakowana przez dzikie bestie. Po jakimś czasie Star odciąga Jonathana od literatów i wreszcie pyta, co porabiał „w starym nudnym Oksfordzie”. Selwyn zdaje się nie zauważać, że zniknęli. Jonathan uświadamia sobie, że nie odezwał się do Star ani słowem, prawie na nią nie patrzył, kiedy stali obok. W nagłym przypływie entuzjazmu raczy ją opowieściami o przyjaciołach z college’u. Skupia się na rzeczach zabawnych i interesujących, naśladując jej zwyczaj nazywania ludzi tylko z imienia i starając się unikać tematów, które mogłyby ją nudzić. Przez jakiś czas nawet mu się udaje, ale imiona jego kolegów nie dorównują imionom jej przyjaciół. Wkrótce Star zaczyna nerwowo manipulować przy naszyjniku i zwracać tęskny wzrok ku pustej szklaneczce.
Na środek salonu wychodzi szykowna kobieta i dzwoni małym, srebrnym dzwoneczkiem. To lady Tredgold prosi swoich gości o uwagę i ogłasza nadejście głównego wydarzenia wieczoru. Jej syn przeczyta teraz fragment utworu „Zmierzch kontynentu”, który niebawem ukaże się w druku. Selwyn wchodzi na rzeźbiony podnóżek z drewna. Teatralnym gestem wyciera okulary w metalowej oprawie i zakłada na nos. Z kieszeni marynarki wyjmuje notes, chrząka i zaczyna deklamować donośnym, nosowym głosem: