Выбрать главу
٭

Pociąg sunie przez hrabstwo Kent, zielone i radosne jak hymn. Profesor siedzi z gazetą złożoną na kolanach i uśmiecha się szeroko jak uczniak.

– Jedziemy, co, Bridgeman? Nareszcie jedziemy!

Między Waterloo i Dover to jedyne słowa, które powtarza w regularnych odstępach czasu. „Jedziemy, Bridgeman. Jedziemy”. Za każdym razem zaciera wtedy ręce. Wreszcie Jonathan czuje, że powinien coś powiedzieć.

– Widać, że jest pan bardzo zadowolony z wyjazdu, panie profesorze.

Chapel posyła mu zgorszone spojrzenie.

– Zadowolony? – powtarza takim tonem, jakby było w tym coś zdrożnego.

W Dover czekają na nich Gittens i Morgan. Przez kilka godzin cała czwórka nadzoruje pakowanie bagaży ekspedycji do wielkich klatek. Morgan zaofiarował się, że odeskortuje ładunek do Marsylii, ale Gittens jedzie z nimi do Paryża, co skutecznie psuje Jonathanowi humor. Kiedy biega po składzie celnym ze spisem ładunków i konosamentem, Gittens śledzi każdy jego ruch z protekcjonalnym uśmieszkiem w kąciku ust. Na promie rozmawia tylko z profesorem Chapelem i rozmyślnie obcina Jonathana za każdym razem, gdy ten chce do nich dołączyć. Zanim dopływają do Calais, wyraźnie daje do zrozumienia, że uważa go za gorszego od siebie, bardziej za ordynansa profesora niż akademickiego kolegę.

W porcie znudzeni francuscy urzędnicy ledwo rzucają okiem na dokumenty. Przez wysoką halę odpraw kierują ich w stronę dworca, skąd odjeżdża ekspres do Paryża. Odnajdują wagon przesłonięty kłębami pary. Ledwo zajmują miejsca w przedziale, gdy rozlega się przeciągły gwizd. Wraca rytm przerwany na jakiś czas przez prom. Za oknami migają kobierce rozległych pól. Gittens rozprawia o architekturze Notre Damę, potem rzuca nazwisko antykwariusza sprzedającego książki przy rue Saint-Jacques. Najwyraźniej chce się pochwalić znajomością Paryża, miasta, w którym był „wiele, wiele razy”. Profesor Chapel słucha z zainteresowaniem. Zirytowany Jonathan idzie do wagonu restauracyjnego.

Zjawia się kelner, by przyjąć zamówienie. Gdy tylko Jonathan otwiera usta, gładko przechodzi na angielski. Whisky z wodą sodową podaje mu niemal natychmiast. Jest w jego twarzy coś niepokojącego. Jonathan potrząsa kostkami lodu w szklaneczce i słucha cichego gwaru rozmów. Za oknem przesuwają się pola. Jonathan sączy whisky. Pasażerowie rozmawiają. Od czasu do czasu Jonathan rzuca okiem na kelnera, w którego zachowaniu nie ma niczego dziwnego. A jednak Jonathan czuje się coraz bardziej nieswojo. Być może nie ma to nic wspólnego z kelnerem. Być może chodzi o coś więcej. Może to melodia francuskiej mowy, może nieznana francuska czcionka na karcie dań, wspartej o podstawkę na stole. Gdy dojeżdżają do Paryża, mijając na przedmieściach domy o szarych dachach, niepokój Jonathana przeradza się w paranoiczny strach.

Star nie witała ich na Gare du Nord. Dla Jonathana to nawet lepiej. Pochłonięty zmaganiami z atakiem paniki („wdech, wydech, wdech, wydech…”), nie poradziłby sobie z przywitaniem kobiety, którą chce poślubić. Biorą taksówkę na rue du Faubourg Saint-Honore i meldują się w hotelu Bristol. Mimo wysokich cen profesor zawsze się tu zatrzymuje. W recepcji czeka na nich wiadomość od Star. Będzie jutro na śniadaniu. Gdy Gittens i profesor podziwiają gobeliny w holu, Jonathan oświadcza, że źle się czuje i zje u siebie. Po dotarciu do pokoju zamyka drzwi na klucz i pada na łóżko.

Chce spać. Ale sen nie przychodzi. W pokoju panuje zaduch. Okazałe meble i bogato zdobione ściany działają przygnębiająco. Jonathan ochlapuje twarz w umywalce i otwiera okna, wpuszczając do środka odgłosy ulicy.

Pukanie do drzwi. Wchodzą dwaj kelnerzy. Nakrywają stół białym wykrochmalonym obrusem i podają późny obiad. Po ich wyjściu Jonathan zabiera się do zupy cebulowej i kawałka ryby w nieznanym tłustym sosie. Jedzenie jest dobre, ale jego doskonały smak wydaje się częścią problemu. Zdesperowany Jonathan wkłada marynarkę i wychodzi na zalaną światłem ulicę. Wokół żywego ducha. Tylko nieprzerwany strumień czarnych aut. W Haussmannowskich fasadach gmachów ministerstw i firm gdzieniegdzie widać oświetlone okna pracujących do późna urzędników, ale nawet ten milczący przejaw życia wydaje się bardzo odległy. Samochody i budynki są niczym pancerze czy tarcze separujące go od ludzkiego ciepła. Jonathan machinalnie idzie przed siebie wśród bezosobowych przestrzeni. Po drodze spotyka tylko dwóch żandarmów, którzy przyglądają mu się tak uważnie, że pod wpływem ich wzroku zawraca do hotelu.

Kiedy nazajutrz rano schodzi do restauracji, Star już tam siedzi. Jonathan spędził tyle czasu na myśleniu o niej, że jej obecność jest dla niego wstrząsem. Jest tak realistyczna, tak intensywnie cielesna, jak widok człowieka po amputacji lub kogoś bardzo sławnego. Obok niej siedzi ojciec pochłonięty lekturą porannej prasy. Star nadstawia policzek do pocałowania. Sprawdzają się przewidywania Jonathana. Stała się doskonałą paryżanką. Trzyma w dłoni maleńką filiżankę z kawą, pali jasnozielonego papierosa w długiej cygarniczce. Rozmowa się nie Idei. Definitywnie kończy ją pojawienie się Gittensa, który przysuwa krzesło z drugiej strony Star i momentalnie wdaje się z nią w pogawędkę. „Cudowny ranek. Masz szczęście, że tu mieszkasz”. Zaraz potem nachyla się ku niej i mówi poufałym tonem, że od czasu, gdy widział ją po raz ostatni, „wyrosła na zachwycającą młodą kobietę”.

– A kiedy to było? – pyta Jonathan przez zaciśnięte zęby. Gittens przybiera wesołkowaty ton lekkoducha.

– Dość dawno. Przynajmniej parę lat temu.

Profesor przytacza jakąś informację z „Le Monde”, co zmusza Gittensa do poświęcenia mu nieco uwagi. Ciągle jednak bombarduje Star uśmieszkami. Właściwie czemu nie mieliby spędzić dzisiejszego dnia na zwiedzaniu? Mogliby pochodzić po muzeach. „Świetna myśl” – mówi profesor.

I tak zaczyna się ranek poświęcony objaśnieniom. Gittens sprawia wrażenie, że przygotowywał się na to cale życie, że celem jego pojawienia się na ziemi było oprowadzenie towarzystwa po frapujących zakątkach Luwru. Idzie od wystawy do wystawy i deklamuje fragmenty bedekera z oczyma wyrażającymi zachwyt dla wspaniałości zachodniej cywilizacji. Informacje ubarwia osobistymi dygresjami, a wszystko po to, by dowieść, że jest nie tylko uczonym, ale i wrażliwą duszą, człowiekiem, który w innych okolicznościach równie dobrze mógłby zostać artystą. Renesansowa Madonna „promieniuje nadziemskim pięknem”. Wyobrażenie Męki Pańskiej „pozwala nawiązać kontakt z wyższym poziomem jaźni”.

Te erudycyjne popisy są oczywiście skierowane do Star. Ta wygląda, jakby wysiłki Gittensa bardzo jej schlebiały. Jonathan cierpi. Gdy mijają galerię za galerią, powraca wczorajsza panika. Jonathan wlecze się za Star i Gittensem, czując, że obrazy napierają na niego, a razem z nimi niekończąca się parada królów i bohaterów, upozowanych na ludzi świadomych własnej wielkości. Jonathan zaczyna rozumieć, skąd ta udręka od chwili postawienia stopy na francuskiej ziemi. Jest tu obcy. Nawet jako Bridgeman jest obcy. A dalej jest inny kraj i inna stolica z galerią, bibliotekami i alejami, przy których stoją domy o wysokich pokojach. Ta myśl powoduje zamęt w głowie, budzi przerażenie.