– Co my tu właściwie robimy?
– Świętujemy, Johnny. Nie patrz tak na mnie.
Zamawiają szampana. Jonathan walczy z narastającą falą złego nastroju. Jakby na złość piosenkarka intonuje smutną pieśń:
Kobieta ma amerykański akcent. Wokół nich rozwlekły amerykański angielski miesza się z francuskim. Jonathan zastanawia się, skąd wzięli się ci ludzie, skąd jest wyniosły dyrektor czy młody pomocnik kelnera, którego głowa raz po raz pojawia się w drzwiach kuchni, Jonathan czuje się zagrożony, osaczony. Tak jakby Afryka już sięgała po niego, zanim na dobre zadomowił się w Europie.
Kobieta przy sąsiednim stoliku gwiżdże na znak aprobaty. Rzuca spojrzenie na Star i mówi coś do swojej przyjaciółki, która wybucha śmiechem. Jonathan piorunuje je wzrokiem, lecz Star • zahipnotyzowana muzyką – zdaje się niczego nie zauważać.
– Nie czujesz ukłucia w sercu? To takie smutne. Od razu wiadomo, ile wycierpieli.
– Kto?
– Murzyni, głuptasie. Nie to, co ty czy ja. Najgorsze, co nam się przytrafiło, to nie zagrzana woda do porannej kąpieli.
Co powiedziała? Rożki z dżemem? Wracają wspomnienia z hangaru, jęki Star w ciemnościach. Od jak dawna tu przychodzi? Gdy Jonathan zmaga się z jakąś myślą, z nagłym podejrzeniem, do środka wchodzi grupka eleganckich białych. Bricktop jak na zawołanie zmienia ton na lżejszy, w ślad za nią pianista. Atmosfera staje się pogodniejsza, Jonathan obserwuje białe towarzystwo. Rej wodzi para: drobna blondynka i jej dużo starszy mąż, który tocząc promiennym wzrokiem dokoła, zdaje się mówić: „Patrzcie na moją żonę, jaka czarująca, jaka oryginalna…”. Najwyraźniej pokazują Le Grand Duć przyjaciołom. Bricktop staje przy ich stoliku i śpiewa specjalnie dla nich.
– Mają w sobie coś, prawda? Coś, co my utraciliśmy.
Wygląda na to, że Star ma wielką ochotę na rozmowę o Murzynach. Jonathan kurczowo ściska pudełeczko z pierścionkiem w kieszeni. Teraz albo nigdy.
– Star, kochanie. Chcę cię o coś spytać.
– Tak, Johnny?
– Chodzi o to, Star, że znamy się od dość dawna i wiesz, jak bardzo cię…
– Hej, skarbie! Miałem nosa, że znajdę tu swoją lubą!
W jednej chwili gibki jak kot mężczyzna sadowi się na krześle obok Star. Obejmuje ją ramieniem, przyciąga ku sobie i całuje w usta. Jonathanowi opada szczęka. On ją całuje. Ten mężczyzna. Całuje Star. I jest (nie, to niemożliwe; to się nie dzieje naprawdę) – czarny.
Czarny jak noc, jak smoła, węgiel, sadza, lukrecja i garnitury mistrzów ceremonii pogrzebowych. Czarny jak Biblia. Jego skóra lśni w blasku świec jak wypolerowane drewno. Z czarnymi rękami kontrastują różowe wnętrza dłoni. Grube usta przyciska do ust Star. Całuje ją, całuje Star. Całuje. Star. Czarny mężczyzna. Star.
– Star? – zaczyna Jonathan. Jego głos jest słaby i daleki.
– Sweets, co ty tu robisz? – głos Star rwie się z emocji. Jest wzburzona.
– Skarbie – mówi Sweets z wyrzutem – chciałem cię zobaczyć. A niby po co włóczyłbym się po tym wielkim mieście po zmroku?
Jonathana zaczyna boleć szczęka. Ciągle ma otwarte usta. Roześmiany Sweets odwraca się ku niemu i wyciąga czarno-różową dłoń. Tryska humorem, jest pewny siebie.
– Elvin T. Baker do usług, ale prawie wszyscy nazywają mnie Sweets. Jesteś przyjacielem mojej małej gwiazdeczki?
Jonathan siedzi znieruchomiały. Nie podaje mu ręki. Dobry nastrój Sweetsa gdzieś się ulatnia.
– Sweets, mówiłam ci, żebyś się nie pokazywał, kiedy mój ojciec jest w mieście.
– To twój ojciec? Trochę za młody, żeby być czyimś tatusiem.
– Nie wygłupiaj się. To Jonathan. Mój… Mój przyjaciel. – Star wygląda na upokorzoną.
– Star, co to za człowiek? – pyta Jonathan.
– O! – wtrąca Sweets podniesionym głosem. – Chcesz wiedzieć, kim jest ten człowiek? Jest jej facetem. Oto kim jest.
– Sweets! – Star prawie krzyczy. Wszystko odbywa się teraz w zwolnionym tempie. Jonathan zauważa szczegóły: zwężone oczy Sweetsa, diamentowe spinki przy mankietach, krój doskonale uszytego garnituru. I inne rzeczy: głowy zwracające się w ich stronę, by śledzić awanturę, rudowłosa piosenkarka dająca znak odźwiernemu.
– Johnny… – zaczyna Star. – Posłuchaj. Jonathan podnosi się z krzesła.
– Co ty wyprawiasz? Co robisz z tym… z tym…
– Szczeniaku, powiedz słowo na M, a już po tobie – cedzi przez zęby Sweets. – Nie jesteś na angielskiej herbatce.
– Sweets! – krzyczy Star. A potem: – Johnny!
Jonathan idzie do wyjścia. Star za nim.
– Johnny, zaczekaj!
Jonathan się odwraca.
– Chciałam ci powiedzieć, Johnny. Naprawdę chciałam. Nie wiedziałam, że tu przyjdzie.
– Co to znaczy „nie wiedziałaś”? On jest… On jest czarny, na Boga! Co cię z nim łączy? Nie możesz być… O Boże, jesteś. Od kiedy?
– Od jakiegoś czasu.
– Nie wierzę. Co by powiedział twój ojciec? Star wygląda na pewną swoich racji.
– Nie obchodzi mnie, co myśli mój ojciec, i szczerze mówiąc, jeśli dalej będziesz się tak zachowywać, twoje zdanie też przestanie mnie obchodzić. Och, Johnny. Lubię cię, wiesz, że cię lubię. Tyle że… Cóż, Sweets jest inny. Gra na fortepianie. Powinieneś posłuchać, jak gra. Jest cudowny. Taki inny. Egzotyczny. Silny. Nigdy nie spotkałam kogoś takiego jak on.
– Inny? Inny niż kto? Niż ja?
Star patrzy na niego z politowaniem.
– Tak, Johnny, niż ty. Daj spokój. Znam cię, Johnny. Czuję, że wszystko o tobie wiem. Gloucestershire, Chopham Hali, Oksford, bla bla bla. Jesteś słodki, ale dokładnie taki, jak wszyscy. Robisz to samo, co inni, i mówisz to samo, co inni. Wiem, że gdybym z tobą została, wzięlibyśmy ślub i mieszkalibyśmy na wsi, mielibyśmy konie i ogród różany i powoli byśmy marnieli, aż stalibyśmy się parą starych głupców w tweedach, którzy cuchną psią sierścią i uprzykrzają sobie życie.
– Ale Star, przecież jesteś Angielką. Myślałem, że właśnie tego chcesz.
– Kiedy to powiedziałam?
– Że jesteś Angielką? Po prostu jesteś, to wszystko.
– Nie, o życiu na wsi. Nigdy tego nie powiedziałam. Ja tego nie chcę. Ty tego chcesz. Jesteś najbardziej konwencjonalną osobą, jaką znam, Johnny. Myślę, że to w porządku, ale to nie dla mnie. Ty lubisz przestrzegać reguł, robić wszystko jak należy. Ja chcę się wyrwać z tego kręgu. To mnie przytłacza. Droga życiowa wyznaczona urodzeniem, trzymanie się jej od urodzenia przez małżeństwo po śmierć, jakby ktoś cię postawił na torach. Ja chcę pasji, pierwotnych emocji. Chcę mieć styczność ze źródłem wszystkiego. Nie rozumiesz? Sweets jest… Jonathan, on się wychował na ulicy. Zna życie. Kiedyś kogoś zastrzelił. A jego rodzina była bardzo, bardzo biedna. Murzynom takie rzeczy się przytrafiają. Dlatego Murzyni mają duszę.
– Ale ja też mam duszę – Jonathan zająkuje się z przejęcia.
– Niezupełnie, Johnny. My, Anglicy, mamy duszę, dlatego chodzimy w niedzielę do kościoła, ale brak nam ducha. Sweets mi to kiedyś wyjaśnił. Chodzi o muzykę, o cierpienie. I ma to coś wspólnego z jedzeniem, ale to trochę inna sprawa. Tak czy siak, ty tego nie masz, a Sweets ma.
– Jasne, że mam – rzuca Sweets. Podszedł do nich i teraz stoi obok Star, obejmując ramieniem jej nagie plecy. Jonathan patrzy na czarną skórę stykającą się z białą, jakby oczekiwał, że ten dotyk spali