Jako uczeni, antropolodzy podlegają szczególnie krytycznemu osądowi. Uwagi na ich temat padają głównie w prywatnych rozmowach, goście mogą więc rozlokować się w pokojach bez szczególnych przykrości ze strony starych wyjadaczy. Jest jeszcze tyle do zrobienia. Ładunek wyprawy pozostał w magazynie na nabrzeżu. Trzeba zdobyć kilka pozwoleń i skontaktować się z kilkoma urzędami. Wkrótce pod siedzibę klubu zajeżdża w służbowym aucie jakiś oficjel. Przedstawia się jako Smith i pokazuje Jonathanowi przepustkę opatrzoną mnóstwem pieczęci i podpisów niezmiernie ważnych osobistości. „Posiadacz tego dokumentu – głosi napis – może przebywać w każdym wybranym przez siebie miejscu i nosić każdy mundur wedle uznania. Wszystkie osoby podlegające prawu wojskowemu zobowiązane są do okazania mu wszelkiej pomocy”.
– Z jednej strony ciebie to nie dotyczy – oznajmia Smith – ale z drugiej tak.
Smith zamyka się na chwilę w pokoju razem z profesorem. Po wyjściu kładzie plik papierów na stole w palarni.
– Wszystko dla ciebie – zwraca się do Jonathana. – Baw się dobrze u Fotse. Na razie, mały!
Wkrótce z pokoju wychodzi profesor. Ma poważną minę. Jonathan podnosi wzrok znad półki z powieściami sensacyjnymi przesyconymi stęchlizną, Gittens i Morgan znad stołu bilardowego.
– Wydaje się – zaczyna profesor – że od czasu mojego ostatniego pobytu sporo się zmieniło. Rząd zaczął utrzymywać kontakty z Fotse.
– Kontakty? – pyta Gittens.
Obaj z Morganem wydają się zmartwieni. Kontakt to jedna z ich zmór. Jeśli tubylcy zaczną utrzymywać kontakt ze światem zewnętrznym, czy ich życie pozostanie, jakie było? Czy będzie co badać?
– Myślałem – zaczyna Morgan z właściwą sobie refleksyjną powolnością – że są względnie pierwotni.
– Myślę, że nadal są – odpowiada profesor. – Względnie. Tyle że administracja na północy chce zrobić spis ludności przed wprowadzeniem podatku od chaty. Pewne kroki w tym kierunku już poczyniono, ale oni chcą, żebyśmy zrobili coś więcej.
Gittens jest oburzony.
– To przecież nie nasze zadanie.
– Zgadza się, ale oni twierdzą, że patriotycznym celem badań etnograficznych jest gromadzenie informacji, które pozwolą Brytyjczykom usprawnić rządy. Trudno polemizować z tak sformułowanym poglądem. Najwyraźniej brak im pieniędzy albo ludzi, albo mają inne problemy. Czy nam się to podoba, czy nie, taki jest warunek otrzymania zezwolenia na podróż do ziem – Fotse. Gittens, ty i tak nie musisz się o to martwić. Spisem ludności zajmie się Bridgeman.
– Ja? – pyta osłupiały Jonathan.
– Aha – mówi Gittens. – W takim razie wszystko w porządku.
– Bridgeman, wszystkie papiery są tutaj. Mają specjalny system. Różnokolorowe kartki czy coś podobnego. Musisz tylko wypełnić odpowiednie formularze. – Na widok przerażonej miny Jonathana klepie go po plecach. – Przynajmniej mają lód – mówi, patrząc na szklaneczkę dżinu z tonikiem, który ogrzewa mu się w dłoni. – W IRC zawsze jest lód.
Jonathan spogląda ponuro na plik papierów. Gittens próbuje dodać mu otuchy.
– Wiedziałem, że to jakiś podejrzany facet. Zauważyłeś, że był ubrany jak oficer belgijskiej marynarki?
Profesor rozpiera się w jednym ze skrzypiących trzcinowych foteli w świetlicy.
– A tak na marginesie, zaprosiłem dziś resztę uczestników naszej wyprawy na kolację – oznajmia. – Powinni być lada chwila.
– Resztę uczestników, profesorze?
– Tak – odpowiada Chapel, strzepując owada z okularów. – Dwóch gości z Królewskiego Towarzystwa Geograficznego. Jadą z nami opracowywać mapy. Kolejny warunek uzyskania zezwolenia. Rząd chce pomiarów regionu zamieszkanego przez Fotse.
Towarzysze profesora słyszą o tym po raz pierwszy. Gittens unosi brew
– Jakich pomiarów?
– Nie mam pojęcia. Przypuszczam, że oni to panu objaśnią.
– Myślałem – wtrąca Morgan – że ziemia Fotse nie należy do nas i tam pomiarów nie robimy.
– Nie bądź głupi – warczy Gittens. – Oczywiście, że jest nasza. Tyle że nie pod naszą bezpośrednią kontrolą. Rządzimy przez lokalnych emirów, co wcale nie oznacza, że nie możemy sporządzać map tych terenów.
– Myślałem, że to sprawa francuskich…
– Ech, polityka, polityka – wzdycha Chapel. – Ci ludzie jadą z nami, żeby się rozejrzeć. Zobaczyć, jak ta ziemia wygląda. Polityka nie ma z tym nic wspólnego.
– Świetnie pan to ujął, profesorze – mówi Gittens z zachwytem.
– „Jak ta ziemia wygląda”. Świetnie.
Temat wydaje się zamknięty. Wszyscy rozchodzą się do swoich pokoi przebrać się do posiłku. O zachodzie słońca wylęgają na werandę, by słuchać odległego huku fal i czekać niecierpliwie, aż steward, sędziwy tubylec z plemiennymi bliznami na policzkach, skończy nakrywać do stołu. Gdy światło dnia niknie, z wnętrza klubu dobiegają krzyki, którym wtóruje śmiech. Na werandę wypada Famous, a za nim żylasty Europejczyk z ryżym wąsem, wymachujący rakietą tenisową.
– Sławny, tak? – krzyczy i okłada Afrykanina rakietą. – A z czego słyniesz, co?
– Proszę, panie, proszę… – powtarza Famous, starając się unikać ciosów.
– Nie rozumiesz, czarnuchu? – śmieje się mężczyzna. – Pytałem – płask! – z czego – płask! płask! – słyniesz?
Widok Famousa obrywającego w tyłek rakietą budzi powszechne rozbawienie. Nieszczęśnik podryguje komicznie i nieskładnymi zdaniami błaga o litość. Członkowie klubu wychodzą na zewnątrz, ciekawi przyczyn zamieszania. Nagle Jonathan znajduje się pośród dziko rechoczących mężczyzn, którzy tworzą krąg wokół oszołomionego sługi. Cofa się o krok, umożliwiając Famousowi ucieczkę.
– Dobry wieczór – rzuca rudzielec. Jego londyński akcent wywołuje na twarzy profesora chwilowy grymas. – Jesteście pewnie resztą wyprawy. Nędzne miejsce, co? – Wyciąga dłoń. – Marchant. George Marchant.
Rozpoczyna się prezentacja. Gittens zachęca profesora, by powtórzył swój dowcip z „jak ta ziemia wygląda”. Wtedy na werandzie pojawia się ktoś jeszcze. Wszystkie głowy zwracają się w jego kierunku. Nie chodzi tylko o imponujący wzrost nowo przybyłego (przechodząc przez drzwi, musiał się schylić). Jest w nim coś, co sprawia, że cichną wszelkie rozmów)’.
– Dobry wieczór, panowie – odzywa się mężczyzna. Jego glos jest matowy i jednostajny.
Marchant rozkłada szeroko ręce niczym zapowiadacz w cyrku.
– Pozwólcie, że przedstawię. Kapitan Gregg.
– Już nie kapitan, Marchant. Tylko pan.
Gregg wymienia uściski dłoni z uczestnikami wyprawy. Wszystkie spojrzenia wędrują ku jednemu punktowi. Tuż poniżej kości policzkowej Gregga widnieje głęboka dziura gruba na palec, której brzegi otacza nieregularna blizna. Jest w tym maleńkim kraterze coś nieprzyzwoitego i fascynującego zarazem. Niektórym kojarzy się z odbytem, innym z gwiazdą. Gregg ma zupełnie przeciętne rysy i niczym by się nie wyróżniał, gdyby nie to coś na policzku, co czyni jego twarz niepokojąco ruchliwą. Wygląda, jakby w każdej chwili miała zostać we-ssana w czeluść krateru wraz z resztą głowy. Gittens, który spędził wojnę przy biurku w Oksfordzie, wprowadza kombatancki nastrój.
– Gdzie pan służył? – pyta.
– Francja. Artyleria polowa.
Kiedy Gregg postępuje krok naprzód i znajduje się w kręgu światła rzucanego przez lampy oliwne, Jonathan widzi jego oczy: przenikliwe, kalkulujące oczy celowniczego, nawykłe do kalibrowania cudzych ust i rąk.