Przy stole rozmowa toczy się o mapach. Tak jak antropolodzy, Gregg i Marchant dopiero co przyjechali. Konkretnie z Persji, gdzie brali udział w ekspedycji prowadzącej pomiary wokół Morza Kaspijskiego. „Jakie pomiary?” – pyta Gittens. „Bardzo podobne do tych, które będziemy robić tutaj – odpowiada Marchant. – Pomiary terenów, których map jeszcze nie ma”.
W trakcie obiadu Gregg prawie się nie odzywa. W przeciwieństwie do Marchanta, który gada jak najęty. Zachęcany przez Gittensa, trajkocze o wilgotnym upale i suchym upale, o lwach i futbolu, o królu i niewygodach w Persji, które – czego jest pewien – nawet w połowie nie dorównają temu, co ich czeka w krainie Fotse. „Latryny – mówi ponuro. – Wszystko jest mniej lub bardziej kwestią latryn”. Parę razy Gregg przerywa Marchantowi, by sprostować informację albo ukrócić co bardziej chełpliwe uwagi.
– Sporządzanie map terenów, do których jeszcze map nie ma, to z całą pewnością pożyteczne zajęcie – wzdycha Gittens w pewnym momencie rozmowy. – Ale ja ciągle mam wątpliwości co do natury waszej pracy. Dlaczego kraina Fotse?
Marchant posyła mu znaczące spojrzenie.
– Skoro chcą mieć mapę, dotrzemy tam i zrobimy im mapę.
– Naukowa ciekawość, doktorze Gittens – wtrąca Gregg. – Czy może być ważniejszy cel?
– Absolutnie nie – odpowiada Morgan. – Prawda, profesorze?
Wszyscy patrzą na szczyt stołu. Ale profesor Chapel nie odpowiada. Zasnął pochylony na krześle. Tłuste policzki zwisają mu po obu stronach wysokiego, sztywnego kołnierzyka. Ma twarz człowieka, który nie musi (nareszcie!) niczego z niczym kojarzyć, co sprawia mu niewysłowioną ulgę.
Następny tydzień mija na targach z kupcami i łechtaniu próżności gubernatora przy stole. W chwilach spokoju Jonathan z ociąganiem przekopuje się przez papiery. Nie wygląda to zachęcająco. Trzy strony zajmuje sama lista zapisków, jakie powinien sporządzić, jeden komplet dokumentów dla wodza okręgu, drugi dla wodzów w poszczególnych wioskach, trzeci dla rady starszych w każdej wiosce, różnokolorowe pokwitowania dla konkretnych rejonów, różniące się kształtem karteczki dla kobiet i dla mężczyzn… Wszystkie przygotowania do wyjazdu do Afryki, od godzin spędzonych w uniwersyteckiej bibliotece po rozmowy z profesorem Chapelem (i wcześniejsze zajęcia: lekcje historii, pomiary głów, recytowanie poezji…), ukształtowały w wyobraźni Jonathana ten sam budujący obraz samotnego podróżnika, heroicznie wpisującego angielski charakter w rzeczywistość nieznanego lądu. Zamiast tego ma być kimś w rodzaju nadzorcy podatkowego. Coś poszło nie tak.
Pozostaje jeszcze kwestia samych Afrykanów. Podając mu posiłki, ścieląc jego łóżko czy wioząc go do portu, przestają być po prostu wyznawcami egzotycznych wierzeń czy elementami obcych struktur społecznych. Te abstrakcyjne istoty oddychają, jedzą, rozmawiają, śmieją się. Ich śmiech zamiera, gdy Jonathan wchodzi do pokoju. O to mu chodziło, do tego dążył. To przecież widoma oznaka, że jest panem. Dlaczego więc nie potrafi spojrzeć swoim sługom prosto w oczy? Dlaczego żałuje, że nie może powiedzieć tym ludziom, których twarze stają się nagle poważne i nieodgadnione: „W porządku, ja tylko udaję. Śmiejcie się, jeśli chcecie…”. Dlaczego?
Tego ranka, gdy ekspedycja wyrusza w dalszą drogę, Jonathan wstaje bardzo wcześnie. Klucząc między skorupami orzechów kokosowych, kawałkami drewna wyrzuconymi na brzeg i rozwłóczonymi wokół, idzie na plażę. Rybacy wypływają długimi pirogami na połów. Gwałtownie zanurzają wiosła, po czym wyciągają je z wody płynnym, lecz zdecydowanym ruchem. Powoli łodzie pokonują linię groźnie piętrzących się fal przybrzeżnych. Rybacy zarzucają sieci, dopiero gdy stają się ledwo widocznymi punkcikami na horyzoncie. Wiatr niesie ku brzegowi strzępki pieśni, którą zagrzewają się do pracy. Jonathan siedzi na piasku w miejscu, gdzie plaża opada stromo ku wodzie. Przez godzinę obserwuje kraby rozmiarów kciuka, uwijające się na styku lądu i morza. Plaża ciągnie się na mile. Kraby operują na całej jej długości. Strefa metropolitalnej krzątaniny przecinająca na dwoje strefę spokoju. Jest coś kojącego w ich małym światku na pograniczu dwóch wielkich światów; coś, czego Jonathan nie chce zostawić. Kiedy rusza z powrotem do Idubu, Famous nawołuje go przed bungalowem, a zniecierpliwieni antropolodzy czekają na werandzie.
Parowiec już jest. Przycumował na rzece, dwie mile od brzegu morza. Jego wygląd nie budzi zaufania. Prostokątny, płaskodenny kadłub z marnym dachem, kiedyś pomalowany na biało, po latach służby pokryty rdzą. W wielkim kole doczepionym do rufy niektóre łopatki noszą ślady sztukowania. Z kotła wyrastają dwa wąskie kominy, sterczące nad pomostem sternika. A pomost to zbita z desek buda, do której wchodzi się po drabinie. Ledwo czytelny napis na burcie głosi, że poczciwa łajba zwie się „Nelly”.
Prawie cały pokład zajmują klatki z ładunkami i skrzynie. Członkowie ekspedycji z trudem znajdują miejsce na rozwieszenie hamaków. Jonathan ląduje obok silnika. Załoga – milczący kapitan i trzech usmolonych pomocników – obserwuje pasażerów z ospałą obojętnością. Palacz od czasu do czasu dorzuca do kotła szuflę węgla i puka w szybki wskaźników.
Niektórzy członkowie klubu pofatygowali się odprowadzić swoich gości. Kiedy dziób „Nelly” zwraca się w górę rzeki, żegnają ich okrzykami pełnymi otuchy. Jonathana, który zdjął kapelusz, ostrzegają gwałtownymi gestami. Jonathan odpowiada machnięciem, udając, że nie rozumie, o co chodzi. Famous salutuje mu na pożegnanie. Jego głowę zdobi paradnie wielki hełm.
Oddalają się od morza coraz bardziej. „Nelly” płynie teraz szeroką deltą, omijając mielizny i skały. Stopniowo delta zwęża się do rozmiarów pojedynczego koryta. Brzegi leniwie płynącej rzeki porastają gęste lasy. Od czasu do czasu można dostrzec jakieś wioski. Na widok „Nelly” podekscytowana dzieciarnia wiosłuje ku nim w pirogach albo skacze z drzew do wody, fikając w powietrzu koziołki.
– No to niedługo ujrzymy kanibali – zagaduje Marchant, szczerząc zęby do Jonathana.
– Fotse są rolnikami – prostuje Morgan.
– Tak ci powiedzieli? Nabrali cię. Założę się, że za naszymi plecami będą gotować w kotłach swoje babcie.
– Nie, naprawdę… – zaczyna Morgan, ale nie kończy. Dopiero teraz orientuje się, że to był dowcip. Marchant wznosi oczy ku niebu.
Na takich rozmowach upływa kilka kolejnych wschodów i zachodów słońca. Marchant usiłuje namówić Morgana do gry w karty, ale rozbija się o jego sumienie nonkonformisty* [przyp.: Nonkonformista – tu: angielski protestant nie należący do anglikańskiego Kościoła państwowego (przyp. tłum.).]. Profesor drzemie na pasiastym leżaku, tej części ekwipunku wyprawy, o którą najbardziej troszczył się od samego Dover. Gregg, nieszczęśliwy, gdy nie ma przed sobą dali, w którą mógłby się wpatrywać, wdrapuje się na pomost sternika. Siada oparty plecami o drewnianą konstrukcję i pali papierosa za papierosem, osłaniając je dłońmi jak wartownik w trakcie nocnej służby.
– Nie jest zbyt rozmowny, co? – zauważa Gittens piątego dnia, wskazując brodą dach łajby, a tym samym Gregga. Marchant przysuwa się bliżej.
– Nie słyszy większości tego, co mówisz. Na wojnie uszkodził sobie bębenki. Kiedyś pod Beaumont-Hamel strzelaliśmy z ośmiocalowych dział przez trzydzieści sześć godzin bez przerwy. Po tym wszystkim na tydzień ogłuchliśmy, a jemu już tak zostało. Mówi, że wszystko brzmi jak świst. – Marchant przybiera znaczącą minę. – Jak dźwięk nadlatującego pocisku. Gittensa ogarnia niepokój.
– To dziwne.
– Bardzo dziwne. Doprowadza go do szału.
– Byłeś z nim we Francji?
– Byłem jego sierżantem sztabowym.
– I ciągle jesteście razem.