Towary okazują się bezużyteczne. Emir życzy sobie zapłaty w międzynarodowych środkach płatniczych. Suma zaproponowana przez profesora zostaje odrzucona. Nawet podwojona, ciągle jest nie do przyjęcia dla emira. Rozmowy trwają już parę godzin. Kiedy ogień ledwo się już żarzy, a szarawy świt odsłania pogrążonych we śnie ludzi, Gittens nieświadomie przerywa impas zapaleniem papierosa. Emir daje do zrozumienia, jak bardzo by go zadowoliła srebrna papierośnica Gittensa. „Zlitujcie się – jęczy Gittens – to prezent od mojej matki”. „Mimo wszystko…” – mówi profesor.
Kiedy papierośnica staje się już własnością emira, ten łaskawie wyraża zgodę, by człowiek imieniem Yusef, jeden z jego wodzów, zaprowadził ich do krainy Fotse. Emir przystaje również na sprzedaż wyprawie niektórych wielbłądów po okazyjnej cenie, co oznacza, że Yusefowi pozostaje zwerbować tylko osiemdziesięciu tragarzy.
Profesor dostaje w podarunku służącego. Człowiek, który kiedyś służył w domu Europejczyka w sąsiednim okręgu, zostaje wynajęty jako kucharz. Obie strony porozumiewają się też co do tego, że bracia Yusefa będą strzec karawany. Pod koniec tygodnia ekspedycja wyrusza w ostatni etap podróży, zostawiając za sobą Finów siedzących na platformach ciężarówek i Shorta na łóżku polowym z flaszką i fasolą w puszkach. Profesor Chapel siedzi na rozkołysanym wielbłądzim grzbiecie gdzieś pośrodku rozciągniętej kolumny ludzi i zwierząt.
Dzień po dniu kolumna posuwa się w górę nowo położonej żwirowej drogi. Wygląda jak podłużna biała szrama na czerwonej ziemi. Poganiacze szarpią lejce swoich złośliwych wielbłądów. Zlani potem tragarze dźwigają na głowach lżejsze ładunki – zamknięte na kłódkę skrzynki, namioty, cenny leżak profesora. Nocą Jonathan zasypia do wtóru ich smutnych pieśni. Usadowieni wokół ogniska tragarze śpiewają o brzemieniu ładunków i tęsknocie za domem. Kiedy Jonathan budzi się tuż przed świtem, oni są już na nogach. Rozdają kopniaki zwierzętom i w ponurym nastroju zabierają się do zwijania obozu. Pewnego dnia na horyzoncie zarysowuje się jakaś postrzępiona linia. Każdego ranka jest coraz wyraźniejsza. To pierścień wzgórz, które znaczą granice ziemi Fotse.
Droga kończy się gwałtownie w miejscu, gdzie grupa pięćdziesięciu albo i więcej mężczyzn z kilofami i walcami pracuje przy rozbijaniu ziemi i wyrównywaniu powierzchni. Niedaleko stoją wojskowe namioty z brezentu.
– Fotse – wyjaśnia Yusef. – Rząd przywiózł ich, żeby budowali drogę.
– Ci ludzie to Fotse? – pyta osłupiały Morgan. – A gdzie ich naszyjniki Fo? Gdzie ich grzebienie?
Robotnicy są ubrani jak wszyscy wieśniacy Hausa, bez jakichkolwiek oznak przynależności plemiennej. Nadzorca potwierdza, że zostali przywiezieni z ziemi Fotse do przymusowej pracy. Etnografowie wypytują ich przez chwilę, ale Fotse niechętnie odpowiadają nawet na najbardziej podstawowe pytania o imię i przynależność klanową. Nadzorca, Joruba z wybrzeża, jest zdumiony, że ekspedycja zmierza ku ziemi Fotse. „Pokażcie im broń – radzi. – Wtedy będą was szanować”. Profesor mówi mu, żeby nie był śmieszny, że Fotse to bardzo spokojni ludzie i radośnie go powitają, ponieważ na ich ziemiach jest wodzem. Nadzorca przyjmuje te słowa z całkowitą obojętnością. Bardziej go interesuje, czy mają dżin. Przydałby się mały dowód wdzięczności za to, że pozwolił im rozmawiać z robotnikami.
Każdego dnia ekspedycja przybliża się do linii wzgórz. Ziemia jest coraz twardsza i coraz bardziej spękana. Siedząc w kołyszącym się siodle, Jonathan patrzy przez zmrużone powieki na rozedrgany z gorąca świat na krawędzi wyparowania. Stopniowo teren się podnosi, a wokół pojawia się coraz więcej głazów. Wędrując wyschniętym korytem rzeki, wkraczają do doliny. Z obu stron otaczają ich strome zbocza obrośnięte powyginanymi krzewami, które uczepione są skał niczym kleszcze krowiej skóry. Coraz trudniej posuwać się naprzód. Mozolnie pną się po stromych stokach. Wielbłądy opierają się i szarpią uzdy. Wreszcie oczom ekspedycji ukazuje się pierwsza zagroda Fotse. Grupka stożkowatych chat, do której prowadzi ścieżka usiana wyschniętymi ludzkimi odchodami. Zagrodę, usytuowaną w strefie cienia rzucanego przez potężną skałę, otacza szachownica pól poprzedzielanych rzecznymi kamieniami. Tu i ówdzie w ziemi tkwią pale z przywiązanymi do nich znakami i talizmanami: zawinięta w trawę czaszka zwierzęcia dla ochrony przed zarazą, sznury koralików i pajęczych jaj, oznaczające pozycję tej parceli w negocjacjach Fo. Antropologów przejmuje radość, która zaraz zmienia się w rozczarowanie. Gospodarstwo jest opustoszałe.
Tak samo jest z drugim, trzecim i każdym następnym. Profesor, który oczekiwał grupki rozradowanych kobiet, intonujących tradycyjne pieśni powitalne, nie potrafi tego wyjaśnić. Tego wieczoru rozbijają obóz głęboko na terenach Fotse, nie ujrzawszy ani jednego Fotse. Na noc każą Yusefowi rozstawić wzmocnione straże. O zachodzie słońca Jonathan spogląda na przebytą równinę i zadaje sobie pytanie, kiedy znów ją ujrzy.
Nazajutrz rano ich podróż dobiega końca. Pod wyniosłą skałą, zwaną przez Fotse „Grzbietem Jaszczurki”, leży zagroda Daou, najważniejszego tutejszego wodza. Jego pola opadają ku wyschniętemu korytu rzeki, usianemu płaskimi kamieniami. Tuż za nim wznosi się następne skalne urwisko, naszpikowane grotami, w których Fotse składają swoich zmarłych. I znów historia się powtarza. W gospodarstwie wodza nie ma najmniejszych oznak życia. Zagroda dla kóz jest pusta. Białym ludziom cisza zaczyna dzwonić w uszach. I wtedy Gregg dostrzega jakiś ruch na samej górze. Podaje lornetkę Chapelowi.
– Chowają się w jaskiniach – stwierdza.
– Dobry Boże… – szepcze przejęty profesor. – Dlaczego? Nakazuje rozbić obóz. W towarzystwie Gittensa i Gregga, w eskorcie dwunastu ludzi Yusefa, wspina się po zboczu. Jonathan patrzy, jak powoli pną się ku jaskiniom, a potem schodzą. Profesor jest wstrząśnięty.
– Dacie wiarę? – grzmi. – Kazali mi odejść! Swojemu największemu wodzowi! A przecież dzięki moim pracom są znani w świecie!
– To lekka przesada, profesorze – uśmiecha się Gittens.
– Mam dość pańskich złośliwości! – wybucha profesor.
– Odejść? – pyta ostrożnie Morgan.
– Wygląda na to – stwierdza Gittens – że mają kiepską opinię o białych. Myślą, że zabierzemy ich do pracy dla rządu.
– Ale przecież mieli być pierwotni – Morgan z pretensją w głosie zwraca się w stronę profesora, jak człowiek, który stracił na giełdzie z powodu fałszywej informacji. Grzebie w plecaku, po czym wyciąga sfatygowaną książkę. – Pozwoli pan, że zacytuję pańskie słowa: „Fotse są łagodnymi, radosnymi ludźmi, niemal nie tkniętymi przez niszczący wpływ współczesności, ich pasterski…”.
– Tak, tak – przerywa profesor. – Co mogę na to poradzić, skoro rząd się do nich wtrąca? Wiecie, jak bardzo chcą zagonić tubylców do pracy. Próbowałem im to tłumaczyć, ale co ich obchodzi nauka! Z nimi da się rozmawiać tylko o przeklętych podatkach.
– Skoro chcą, żebyśmy odeszli – wtrąca Jonathan – może powinniśmy odejść?
Wszyscy patrzą na niego jak na szaleńca.
– Przestańcie skakać sobie do oczu – mówi Marchant – i patrzcie.
Z wylotów jaskiń na całej długości skalnego grzbietu wyłaniają się Fotse. Setki Fotse ze stadami kóz. Jakby zrodzili się ze skal, w których spoczęli ich przodkowie.