Biali ludzie patrzą na Daou. Widzą wymizerowanego Fotse siedzącego na rzeźbionym drewnianym stołku. Fantazyjne nacięcia na twarzy giną w zmarszczkach. Ciężar różnokolorowych naszyjników Fo na piersi zdaje się ciągnąć go ku ziemi. Żony przycupnięte za nim wedle starszeństwa, podszczypują się, a każda cichcem wkłada sąsiadce termity we włosy.
Daou patrzy na białych mężczyzn i widzi kłopoty. Jego ludzie szepczą między sobą. Zakładają się o nowo przybyłych. Ktoś musi kultywować tradycję. Pewne rzeczy trzeba robić, nawet jeśli sprawiają przykrość. Daje znak deklamatorowi, który występuje naprzód i zapoznaje wszystkich z królewską genealogią wodza. Wylicza posiadłości jego zmarłego ojca, dzieci i najbardziej udane transakcje. Przechodzi do ojca jego ojca, potem do ojca ojca jego ojca, aż cofa się do zamierzchłej przeszłości spowitej mrokiem dziejów. Po każdych paru generacjach przychodzi czas na łyk pokrzepiającego napoju.
W miarę jak naszyjniki Fo splątują się jeden z drugim, a łańcuch długów i zobowiązań staje się coraz bardziej pogmatwany, nawarstwiają się zmartwienia władcy Fotse. Kiedy Daou słucha o swoim pochodzeniu, cień wielkiego zbocza stopniowo się wydłuża. Wkrótce ogarnia go wraz z jego ludźmi. W chwili gdy deklamator wymienia imię pierwszego przodka, już tylko biali i ich słudzy znajdują się w strefie światła. Nieco drżącym głosem Daou oznajmia gościom, że teraz ich kolej. Wypychają na środek najmłodszego z nich, który intonuje pieśń w swoim języku.
Jonathan śpiewa (fałszując na melodię „Land of Hope and Glory”): „Syn Je-re-my’ego Cha-pe-la, mą-dre-go i silnego…”. Swój poemat profesor starannie napisał na papierze maszynowym. Składa się z parunastu zwrotek, referujących dzieje rodu Chapelów wstecz do siedemnastego wieku i małorolnych gospodarzy z okolic Wiltshire. W trakcie występu Jonathana profesor pęka z dumy. Reszta intensywnie wpatruje się w czubki swoich butów. Kiedy pieśń dobiega końca, Fotse szemrają coś między sobą zakłopotani.
– Trochę za krótkie – mówi półgłosem Gittens. – Chyba myślą, że istniejemy od niedawna.
Choć Daou daje odczuć białym, że ich genealogia jest pożałowania godna, ostatecznie jest zadowolony, że nie przybyli tu zabrać więcej ludzi do pracy, i pozwala im rozbić obóz nad rzeką. Następne dni upływają na organizowaniu życia w obozie i płaceniu należności nadprogramowym tragarzom. Tak się fatalnie składa, że większość tragarzy chce odejść. Nie lubią Fotse, którzy są niewierni i jedzą zakazane pożywienie.
Któregoś ranka Yusef oznajmia, że chce odejść razem z innymi. Po tym oświadczeniu przed namiotem Jonathana dochodzi do awantury. Krzyki budzą go z koszmarnego snu, w którym ciemne, skaliste zbocze groziło runięciem na jego łóżko.
– Co się dzieje? – pyta, wyzierając z namiotu i przecierając oczy. Nie dostaje odpowiedzi, ponieważ Marchant wyłania się ze swojego namiotu, wymachując rewolwerem.
Yusef dygocze, przekonany, że Marchant zaraz go zastrzeli. Reszta tragarzy rzuca się naprzód z nożami i maczetami. W zamieszaniu Marchant strzela na postrach w powietrze. Do południa niewielu udaje się przekonać, żeby zostali. Mówią, że to inni boją się zanieczyszczenia, ale oni sami nie. Nie są przesądni. Są dzielnymi ludźmi. Ale są także biedni i chcą więcej pieniędzy. Profesor nie ma wyjścia. Musi dać, ile chcą.
Przez kilka następnych godzin w dolinie niesie się radosna pieśń wspomagana klaskaniem. Odgłosy odchodzącej kolumny Yusefa i tragarzy działają na wszystkich deprymująco. Nikt nie odzywa się do Marchanta, który chwyta za łopatę i wynosi się poza obręb obozu, by wykopać pierwszą latrynę.
Przez długi czas Fotse unikają białych. Wokół obozowiska nie ma wścibskich obserwatorów, nikt tamtędy nie przechodzi. Owa wrogość wzmaga napięcie wśród członków ekspedycji. I choć profesor utrzymuje, że to niepotrzebne, Gregg i Marchant postanawiają trzymać straż.
Którejś nocy Jonathan siedzi przed swoim namiotem. Przypatrując się Greggowi, który robi obchód obozu ze strzelbą w zagięciu ręki, dostrzega na skałach pojedyncze migoczące światełka. Stopniowo dołączają do nich następne, aż zbocze jarzy się od nich jak kopiec termitów. Przez następne godziny światełka nie znikają. Jonathan patrzy jak zahipnotyzowany. Jego pusty notes leży nietknięty na kolanach.
Kolejnej nocy światełka znów się pojawiają. Grupują się wokół wylotów jaskiń, w których Fotse składają swoich zmarłych. Do obozu dochodzą niskie, regularne dźwięki bębnów. Jeden po drugim zaintrygowani biali wychodzą z namiotów. Zapatrzony w świetliste punkciki profesor wygląda na poruszonego.
– Nigdy przedtem tego nie robili – mówi. – Zbliżanie się do jaskiń po zmroku było tabu.
– A czy jest coś, co robili przedtem i co nadal robią? – pyta szyderczo Marchant.
Profesor z trudem hamuje wybuch.
– To szczyt wszystkiego – pryska śliną ze wzburzenia. – Bezczelny z pana typ.
Marchant wykonuje nieprzyzwoity gest (Jonathan widział go już wiele razy, ale dla profesora Chapela jest zupełną nowością). Od tej chwili ekspedycja nieodwołalnie dzieli się na dwa stronnictwa. Gregg i Marchant przenoszą swoje namioty na jedną stronę ognia, profesor, Gittens i Morgan na drugą. A raczej to tragarze przenoszą wszystkie namioty. Biegając tam i z powrotem, starają się spełnić sprzeczne żądania obu grup.
Po inauguracyjnej wymianie obelg konflikt przebiega w tradycyjnie angielski sposób. Wojujące strony przestają zauważać swoją obecność, kulturalnie unikają kontaktu wzrokowego, rozmów i jednoczesnego przesiadywania w latrynach, przy ognisku i przy stole w namiocie jadalnym. Trwa lodowate milczenie, przerywane jedynie lakonicznymi zdaniami i wydawaniem poleceń. Ponieważ nikt nic nie mówi, Jonathan błędnie zakłada, że spór się skończył. Choć zmiany w rozstawieniu namiotów wprawiają go w zakłopotanie, sam zostaje na starym miejscu, czym nieświadomie wzbudza w towarzyszach podejrzenia. Zwłaszcza Gittens przygląda mu się dziwnie na drugi dzień. Wieczorem, gdy Jonathan przynosi w pobliże ognia dwa składane krzesła, profesor nie chce z nim usiąść, wymawiając się ochotą na przechadzkę.
Tej nocy Jonathan nie może spać. Wokół wylotów jaskiń znów drgają światełka. Niepokojące dudnienie bębnów wypełnia duszny namiot. Po północy Jonathan postanawia wyjść na zwiady. Nie tyle chce zobaczyć, co robią Fotse, ile boi się, co będzie, jeśli tego nie sprawdzi. Powraca uczucie z wachty na „Nelly”. Oszaleje, jeśli nie nada swoim obawom konkretnych kształtów. Z ociąganiem ubiera się i rusza w stronę zbocza.
Mijając latrynę, zauważa jakąś postać manipulującą przy szortach.
– Mówiłem! Mówiłem! Dokąd się wybierasz?
To Gittens. Przysysa się do Jonathana w przekonaniu, że odkrył jakiś spisek. „Oszalałeś!” – krzyczy wojowniczo, gdy Jonathan wyjaśnia mu, dokąd idzie. Jednak podejrzenia wygrywają ze strachem. „Idę z tobą – postanawia. – Myślę, że to w porządku. Mam broń”. Maca w poszukiwaniu pasa, klnie i wraca po niego do latryny.
Kierują się ku miejscu, skąd dobiega dudnienie bębnów. Księżyc oświetla im drogę. Rytm uderzeń sprawia, że przyspieszają kroku. Nie sposób ocenić, ile osób wali w bębny. Wydaje się, że setki. W miarę zbliżania się do jaskiń Jonathan i Gittens stąpają coraz ostrożniej. Łączy ich świadomość, że naruszają pewne granice. Gittensowi, mirno naukowej praktyki, dźwięk bębnów nadal kojarzy się z rysunkiem wielkiego kotła w „Boy’s Journal”. Ponuro patrzy na własne nogi, żałując, że to, co wystaje z luźnych szortów, nie jest odrobinę mniej pulchne i mniej białe. Niepokój Jonathana ma swoje źródło w czym innym. Jonathan boi się wejść w strefę światła i poczuć na sobie spojrzenia Fotse. Boi się tego, co mogliby zobaczyć.