Zanosi się płaczem. W końcu zapada w niespokojny, gorączkowy sen.
Wokół niego miasto nadal tętni życiem. Bezpańskie psy buszują w stosach odpadków i rynsztokach. Policjanci, złodzieje, hulaki, śmieciarze, właściciele dwukółek, bagażowi na dworcu i pozostali ludzie nocy zajęci swoimi sprawami zapełniają ulice, gdzieniegdzie równie tłoczne jak za dnia.
Pran budzi się o szarym poranku zmarznięty i zdezorientowany, z widokiem na jakieś nieregularne brunatne kształty, które po chwili okazują się szeregiem kościstych zadków. Tuż przy jego głowie rikszarze i kramarze, kucnąwszy w rzędzie nad rynsztokiem, spluwają, gawędzą, czyszczą zęby i opróżniają jelita. Pran czym prędzej odsuwa głowę na bezpieczną odległość i z przerażeniem uświadamia sobie, gdzie jest.
Żebrak ciągle śpi. Niestrudzona mucha spaceruje po jego powiece. Pran człapie ku niemu z rękami przyciśniętymi kurczowo do drżącego tułowia i trąca go dużym palcem u nogi.
– Obudź się. Już rano.
Żebrak nie reaguje. Pran trąca go drugi raz. Znowu nic. Schyla się i szarpie go za ramię. Ramię jest zimne i sztywne. Pran cofa się. Z wolna dociera do niego przerażająca prawda. Grypa potrafi zaatakować bardzo szybko.
Jak reszta świata, Pran nie ma czasu na opłakiwanie zmarłego. W tej samej chwili pod niebieską bramę rezydencji Razdanów podjeżdża dwukółka. Wysiada z niej odświętnie ubrany mężczyzna w aczkanie i haftowanej czapce, ze starannie przystrzyżoną brodą, w drucianych okularach na wydatnym nosie. Pran Nath rzuca się ku niemu w szale radości.
– Wujku! Wujku!
Pandit Bhaskar Nath Razdan, młodszy brat zmarłego adwokata, ogląda się za siebie z obrzydzeniem.
– Nie zbliżaj się, podła kreaturo!
Pran Nath staje jak wryty. Wzburzony do granic wuj kurczowo przyciska do twarzy jedwabną chustkę.
– Czokidar! – woła. – Czokidar, gdzie jesteś?
Czokidar ukazuje się w bramie, wymachując łojem. Jego siwe wąsy drżą z oburzenia.
– Czokidar – rozkazuje pandit – usuń ten element sprzed moich oczu. Nie chcę, żeby kręcił się przed bramą i szargał dobre imię rodziny. I dopilnuj, żeby się tu więcej nie pokazywał.
– Tak jest, sir! – odpowiada czokidar z gorliwością weterana. Pran Nath nie czeka na kolejne baty. Ucieka z oczyma pełnymi łez. Teraz wie, że to prawda. Jest na świecie całkiem sam.
Mamrocząc pod nosem i łkając jak pomyleniec, zagłębia się w wąskie alejki targu. Jego zachowanie każe ludziom przypuszczać, że jest chory. Odsuwają się od niego, schodzą mu z drogi, gdy zbliża się ku nim chwiejnym krokiem. Pran przystaje, by popatrzeć, jak jeden ze sprzedawców robi dżalebi. Nad ogromnym rondlem z bulgoczącym olejem wyciska przez wąski otwór słodkie ciasto, które tworzy na powierzchni esy-floresy. Usmażone zakrętasy wyjmuje z oleju cedzakiem, zanurza w gęstym syropie i znów smaży. Zanurza i smaży, zanurza i smaży. Dżalebi wyglądają bardzo apetycznie. Doprowadzony do ostateczności Pran przypuszcza nagły atak na słodycze, porywa ich całą garść i rzuca się do ucieczki. Ścigany przekleństwami sprzedawcy, pędzi przed siebie co sił w nogach. Wkrótce wściekłe wołanie cichnie. Sukces. W jednej z zacisznych bocznych uliczek Pran łapczywie pochłania swoją zdobycz. Zlizuje polewę z palców, nie dbając o brud. Cukier wprawia go w lekkie odurzenie.
Pokrzepiony, czuje wystarczającą pewność siebie, by stawić się pod adresem wskazanym przez zmarłego żebraka. Dom stoi na końcu wyjątkowo wąskiej i cuchnącej uliczki, znaczonej stosami odpadków i kałużami obrzydliwych cieczy. Frontowe drzwi są solidne, wzmocnione żelazem i grubymi kwadratowymi ćwiekami. Takie drzwi trudno sforsować. Pran puka. Po chwili słychać czyjeś człapanie. W otworze pojawia się oko.
– Zamknięte – informuje zachrypły głos.
– Jestem głodny – mówi Pran.
– No to co? – odpowiada głos. – I z tego powodu mam cię wpuścić, kiedy mamy zamknięte?
– Słyszałem, że jeśli tu przyjdę i zrobię, co każecie, dacie mi jeść. Cisza.
– Kto ci powiedział?
Przez głowę Prana przebiega nieprzyjemna myśl, że nawet nie spytał żebraka o imię.
– Nie wiem.
Właściciel głosu zastanawia się przez chwilę. Słychać kaszel, potem brzęk kluczy i trzask otwieranej zasuwy. Zza drzwi wyłania się potężny mężczyzna w kraciastym lungi na biodrach. To jego jedyne okrycie. Wygląda, jakby właśnie skończył poranne ablucje. Całe jego ciało lśni od olejku, lśnią gęste włosy i okazałe czarne wąsiska, zawadiacko podkręcone na końcach. Posmarowany olejkiem gruby brzuch godzi prosto w Prana. Mężczyzna opiera się o nadproże i podkręca koniuszek wąsa kciukiem i palcem wskazującym.
– Wobec tego trzeba ci się przyjrzeć – mówi i urywa nagle, zanosząc się gwałtownym kaszlem.
Pran patrzy na niego badawczo. Spojrzenie mężczyzny posępnieje.
– Odwróć się, głupku! Pokaż, co masz! Zawstydzony Pran odwraca się do niego tyłem.
– Spuszczaj spodnie! – krzyczy mężczyzna z taką gwałtownością, że uwalnia w płucach kolejną porcję flegmy. Dopiero po dłuższych zmaganiach odpluwa ją wprost pod nogi Prana.
Pran mocuje się z wiązaniem spodni. Pozwala im nieznacznie opaść, odsłaniając zaledwie skrawek posiniaczonych pośladków.
– Niżej! – ponagla warkliwie mężczyzna.
Pran z ociąganiem wykonuje polecenie. Mężczyzna charczy i kaszle przez dłuższą chwilę, po czym wydobywa z siebie przychylny pomruk.
– Nieźle. Lepiej wejdź do środka.
Prowadzi Prana przez dziedziniec pełen kobiet. Kobiet piorących ubrania, kobiet czyszczących ryż, kobiet krojących warzywa i wyrzucających obierki na stertę odpadków. Wzdłuż całego górnego piętra biegnie balkon, na którym panuje jeszcze większy tłok. Kobiety pojawiają się i znikają we wnętrzach pokoi, gawędzą w otwartych drzwiach. Dwie młode dziewczyny stoją oparte o balustradę. Trzecia rozwiesza jedwabne płachty sari na sznurze przeciągniętym między przeciwległymi skrzydłami domu. Olbrzym toruje sobie drogę między tym mrowiem kobiet ze znudzoną, lecz dumną miną byka na pastwisku pełnym jałówek.
Pran nigdy dotąd nie widział tylu kobiet w jednym miejscu. Wszystkie są młode i wyjątkowo piękne. Niektóre roznegliżowane. Pranowi kręci się w głowie. Pewnie z głodu, ale to miejsce już wydaje mu się o wiele lepsze niż ulica. Postanawia, że jeśli nie znajdzie nic lepszego, zostanie tu przez jakiś czas.
Nagle zdaje sobie sprawę, że dziewczęta mówią o nim. Te na balkonie wykrzykują coś niepochlebnego o rozmiarach jego przyrodzenia, a cały dół huczy od uwag na jego temat. Pran czerwienieje z wściekłości i przyspiesza kroku, by nadążyć za olbrzymem zmierzającym w stronę wejścia po drugiej stronie dziedzińca. Mężczyzna, nieświadom przytyków sypiących się ze wszystkich stron, sadzi naprzód wielkimi krokami i znika z pola widzenia. Pran rzuca przez ramię ostatnie gniewne spojrzenie na dziedziniec i podąża w ślady swojego przewodnika.
Ku jego niezmiernej radości w pokoju, do którego trafia, czeka na niego thali z ryżem i dałem. Gdy łapczywie pochłania zawartość tacy, obok toczy się przyciszona rozmowa na jego temat. Gdyby Pran byt mniej głodny, mógłby nawet coś z niej podsłuchać. Do potężnego mężczyzny, ubranego już w świeżą kurtę i luźne spodnie, dołączyła kobieta będąca jego całkowitym przeciwieństwem. Gdzie on jest okazały i masywny, ona ma tylko skórę i kości. Jej twarz to szczęki i oczodoły. Ręce przypominają wiotkie gałązki gnące się pod niebezpiecznym ciężarem palców zdobnych w złote pierścionki. Przedziałek znaczy gruba czerwona linia. Żuty betel zabarwił usta szkarłatem. Jej postać nie byłaby dysonansem na stole w prosektorium. Raz czy dwa kobieta wyciąga rękę, by uszczypnąć albo potrzeć skórę na ramieniu Prana, sprawdzając jej stan, jak sprawdza się jakość materiału u krawca. Pran jest zbyt zajęty jedzeniem, by zwracać na to uwagę.
Zachowanie tych dwojga nie budzi zaufania. Obiektywny obserwator (tutaj, jak to zresztą często bywa, bardzo go brakuje) dostrzegłby osobliwy błysk w ich oczach, gdy patrzą na jedzącego Prana. Jego nadzwyczajna uroda przebija nawet spod grubej warstwy ulicznego kurzu. Mężczyzna i kobieta wydają się niezmiernie zadowoleni. A kiedy Pran wieńczy posiłek głośnym beknięciem, uśmiechają się promiennie, jakby opowiedział im dowcip.
– Mów do mnie Ma-ji – zwraca się do niego kobieta.
– A ja jestem zapaśnik Balraj – mówi mężczyzna.
Kolej na Prana. Przedstawia się i na prośbę Ma-ji opowiada, jak znalazł się na ulicy i jak życzliwy żebrak podpowiedział mu, dokąd iść.
– Więc zostałeś całkiem sam? – pyta Ma-ji.
Pran Nath kiwa smutno głową i przyznaje, że póło członkom rodziny nie zmięknie serce, jest zupełnie sam.
– Żebrak nie mówił, czym się zajmujemy? – pyta Balraj.
– Nie, ani słowa. Co tu robicie? – Pran chciałby wiedzieć, dlaczego tyle pięknych młodych kobiet żyje pod jednym dachem.
– To rodzaj instytucji dobroczynnej – wyjaśnia Ma-ji. – Dajemy tym nieszczęsnym dziewczętom dom, a one w zamian pełnią różne posługi i wykonują innego rodzaju lżejsze prace. – Potrząsa głową, by podkreślić szczególny charakter tych zajęć.
– Generalnie nie przyjmujemy chłopców- dodaje Balraj – ale dla ciebie zrobimy wyjątek. Musisz tylko robić to, co ci każą, i pogodzić się z tym, co przyniesie los.