Выбрать главу

Mijają godziny, a on siedzi wpatrzony w ciemność za lepiącym się od brudu oknem. Stopniowo doznanie ruchu dodaje mu otuchy. Miarowy stukot tłoków, pęd powietrza to zapowiedź zmiany, nadejścia kolejnego etapu. Powoli coś w Pranie zaczyna krzepnąć. Wraca zdolność perły. Więc jest w podróży. Dzieje się coś nowego. Ciągle jest nadzieja. Tymczasem kobiety spierają się.

– Jak jej damy na imię?

– A jak myślisz?

– Zia?

– Tuhina?

– Noor?

– Rukhsana.

– Kogo tak nazwiecie? – pyta Pran.

Kobiety wybuchają serdecznym, rubasznym śmiechem, ukazując pokryte nalotem zęby i wężowe języki.

– Moja droga, oczywiście ciebie. Rukhsana, nowy hidżra nababa Fatehpuru.

Niektórych pytań lepiej nie zadawać. Inne, skoro już padły, lepiej zostawić bez odpowiedzi. Równowaga, jaką Pran zaczął odzyskiwać, kojący wpływ podróży i wypitej herbaty nagle uleciały. Pran widział hidżrów. To przerażające istoty. Pół mężczyźni, pół kobiety. Przychodzą pod dom, w którym odbywa się wesele, i walą w bębny, przedrzeźniając wchodzących i wychodzących gości. Pojawiają się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy rodzi się dziecko. Z lubieżną miną śpiewają sprośne piosenki obwieszczające jego przyjście na świat. Aby się ich pozbyć, trzeba dać im pieniądze. W przeciwnym wypadku rzucą klątwę na dom. Są niedotykalni, prastarzy jak wzgórza, jak niesmaczny żart opowiadany przez ludzi, odkąd na mężnego Ardżunę spadła klątwa, że musi przeżyć rok w ciele magika-hermafrodyty. Ardżuna, potężny wojownik, wędrujący od wioski do wioski, odziany w kobiece szaty i wołający: „A teraz, panie i panowie, jeśli ktoś z was ma bransoletkę, której może użyczyć…”. Niektórzy z hidżrów pilnują zenan w bogatych domach szlachetnych rodzin, towarzyszą kobietom w podróży, są odźwiernymi, policjantami, przyzwoitka-mi. W bogatych, szlachetnych domach, jak – wszystko na to wskazuje – dom nababa Fatehpuru.

Pran omiata spojrzeniem swoje ciało obyczajnie okutane w czerń. Potem kieruje wzrok ku dwom zbyt wysokim kobietom o ochrypłych głosach, mocnych szczękach i nienaturalnym sposobie chodzenia. Kobiety posyłają mu uśmiech. I raptem Pran przypomina sobie coś jeszcze, coś naprawdę okropnego, co wszyscy wiedzą o hidżrach. Hidżrowie są eunuchami.

Pran odruchowo przyciska dłoń do podbrzusza. Hidżrowie pilnie go obserwują. Uśmiechają się szerzej, jakby czytali w jego myślach.

Ciach, ciach.

Pociąg zmierza na północ. Mija Delhi, Panipat, Ambalę i wjeżdża na terytorium Pendżabu, krainy pięciu rzek i niezliczonych kanałów. Pran wsłuchuje się w stukot kół i wkrótce zaczyna śnić o celi, którą właśnie opuścił, mrówkach, szczelinie na ścianie będącej źródłem dziwnych i cudownych wizji. Wreszcie nadchodzi ranek. Zamglona pomarańczowa kula słońca wypływa nad ziemię żółtych poletek. Pran przypatruje się małym chłopcom przycupniętym na skraju nasypów; kobietom, które myją włosy przy studniach albo, kołysząc biodrami, niosą na głowie mosiężne naczynia z wodą; mężczyznom idącym za pługami, którzy okładają porykujące bawoły, brnąc przez pola ryżowe zanurzeni po łydki w wodzie. Wszyscy przystają na chwilę, by popatrzeć na pociąg mknący z nadnaturalną prędkością przez ich senny świat.

Rajpur… Ludhijana… Dżalandhar… A potem kolejny peron i tablica z napisem LAHORE. Krzątanina przy kufrach, opuszczanie zasłon na twarz. Towarzyszki (towarzysze?) podróży łapią Prana za ramię. Cała trójka wysiada z pociągu.

Przed budynkiem stacji stoi auto, a obok niego wyprostowany jak struna szofer w uniformie, otoczony zgrają małych uliczników z rozdziawionymi buziami. To nie jest jakieś tam auto. Owo lśniące metaliczne cudo, przyczajone niczym obcy przybysz w tumanach kurzu przed stacją kolejową w Lahore, to nic innego jak gwiazda tegorocznego paryskiego salonu samochodowego: sprowadzona z Francji za astronomiczną sumę, wyposażona (mesdames et messieurs) w silnik V-12 i hamulce na cztery koła, rozwijająca zawrotną prędkość osiemdziesięciu mil na godzinę, zachwycająco kremowa hispano-suiza H6 z czerwoną tapicerką.

– Czeka na nas? – pyta Pran hidżrów. Ci potwierdzają.

Szofer wkłada kufry do bagażnika, władczym gestem naciska klakson i zapuszcza potężny silnik. Mali ulicznicy pierzchają na boki, gdy auto w tumanach kurzu rusza w drogę po zatłoczonych ulicach. Serce zlanego potem Prana bije radośniej pod grubą burką.

Pod wpływem szalonego pędu odżywa w nim nadzieja, że uda mu się wyprzedzić siły zamętu czyhające na jego krocze.

Lahore zostaje za nimi. Teraz otacza ich otwarta przestrzeń. Pran dostrzega, że obicia siedzeń udekorowane są wizerunkiem gołębia i półksiężyca. Ten sam wzór powtarza się na epoletach szofera i w formie subtelnej inkrustacji na drewnianej tablicy rozdzielczej. Nizinna kraina pól uprawnych stopniowo zaczyna się fałdować, przechodzi w coraz wyższe wzgórza. Auto z turkotem pokonuje wyboiste trakty, zdecydowanie niesprzyjające biciu rekordów szybkości. Wieśniacy przystają, by na nich spojrzeć, a potem klękają lub kłaniają się w pas, gdy ryczący obłok kurzu mija ich pole.

Przejeżdżają przez małe miasteczko i tu wywołują podobną reakcję. Sklepikarze składają dłonie w geście powitania, przechodnie ustępują im miejsca. Po jakimś czasie hidżra dotyka ramienia Prana.

– Dojeżdżamy do pałacu – oznajmia.

Na końcu długiej alei udekorowanej szpalerem osobliwych białych posągów stoi kolosalna budowla, drażniąca różowa fatamorgana naszpikowana wieżyczkami. Kiedy hispano-suiza z warkotem podjeżdża bliżej, z różu wyłaniają się inne odcienie, biel, błękity, z rzadka plamy innych kolorów: tu szmaragdowy romb, tam pasek jasnej czerwieni. Kilka centralnie położonych bulwiastych kopuł (trudno powiedzieć, ile dokładnie ich jest) wyrasta ponad skomplikowanym układem ścian, usianych tu i ówdzie blankami, przyporami, dekoracyjnymi balustradami, urnami i innymi osobliwościami, które umieszczono tam nie wiedzieć po co. Po obu stronach zespołu kopuł wzbija się w niebo jakieś pół tuzina strzelistych wież i minaretów. Niektóre są zwieńczone radżpuckimi kopułami, inne lśniącymi złotymi półksiężycami, a jedna nawet gotycką iglicą. Od frontu szeroki, posypany żwirem podjazd prowadzi ku imponującym schodom, na przemian czarnym i białym. Hispano-suiza podjeżdża przed boczne wejście ukryte u stóp wyniosłej ściany w wąskie paski, na której szczycie umieszczono pokaźną figurę kobiety z obnażonymi piersiami i trójzębem w ręku. Tutaj szofer wyskakuje z auta i otwiera pasażerom drzwi.

٭

W krytycznym szkicu o architekturze Indii, zatytułowanym „The Eighth Lamp”, G.H. Dalrymple pisze: „Szkodliwa dla zdrowia, przesłodzona mieszanka motywów europejskich i orientalnych charakteryzująca Nowy Pałac w Fatehpur każe pechowemu gościowi zastanowić się, czy nie można było powołać się na jakąś ustawę albo przepis, by nie dopuścić do powstania tak demonicznego tworu”. Dalrymple, uczeń Ruskina, miał nieszczęście spędzić tam trzy tygodnie w 1895 roku jako gość czternastego nababa. Nie miał, jak pisze, „najmniejszej ochoty” na zgłębianie historii budowli, która tak popsuła mu nastrój. Gdyby wykazał odrobinę zainteresowania, dowiedziałby się, że do powstania pałacu przyłożyło rękę aż trzech architektów.

Pierwszy z nich, szkocki góral, sporządził komplet szkiców i makiet, biorąc za wzór styl rezydencji magnackich, bardzo wówczas popularny w jego rodzinnym kraju. Jednakże subkontynentalne Balmoral żadną miarą nie odpowiadało wyobrażeniom trzynastego nababa. Miejsce szkockiego górala zajął miłośnik stylu Andrei Palladia. Nakazano mu połączyć to, co najlepsze w tradycji Europy i Azji. Za odpowiedni wzorzec nabab uważał Pawilon Królewski w Brighton, uosabiający miłą dla oka angielską wersję stylu indyjskiego. Budowla nie przypominała wprawdzie niczego z rzeczywistych Indii, ale to w oczach nababa było akurat zaletą i wyróżniało ją spośród okazałych pałaców w stylu florenckim, indyjsko-saraceńskim czy radżpuckim, wznoszonych przez innych ówczesnych władców. Nowy architekt otrzymał polecenie stworzenia budowli na wzór Pawilonu, tyle że innej. Nabab bowiem nie chciał uchodzić za naśladowcę. Jednym ze sposobów uniknięcia takich posądzeń było, co zasugerował architektowi, zdecydowane powiększenie rozmiarów pałacu w stosunku do pierwowzoru. Nabab widział kiedyś Pałac Buckingham, który ku jego niepomiernemu zdumieniu okazał się znacznie mniejszy od rezydencji wielu poślednich indyjskich władców. Nowy Pałac miał być dużo okazalszą wersją Pawilonu, bardziej orientalną niż indyjską, a nade wszystko miał robić wrażenie na Anglikach, którzy otrzymają zaproszenie do królestwa nababa na przejażdżki konne czy polowanie. Dla jasności życzenia nababa utrwalono na piśmie.

Zadanie przerosło siły drugiego architekta, człowieka o wątłym zdrowiu i wyrafinowanym smaku. Narysował setki projektów, zagustował w opium i bajaderach, a pewnej nocy usiadł przy biurku i strzelił sobie w łeb z inkrustowanego srebrem pistoletu, który podarował mu nabab w dniu zawarcia umowy. Pozostałe po nim papiery uporządkowano i przedstawiono trzeciemu architektowi, syfilitycznemu włoskiemu awanturnikowi nazwiskiem Tacchini, który brak rzeczywistych kwalifikacji nadrabiał niepomiernym, jeśli nie fanatycznym zapałem.

Za punkt wyjścia Tacchini przyjął plany sporządzone przez samobójcę, a od szkockiego górala zapożyczył kilka elementów, włączając w to przypory i iglicę, będącą pomniejszoną kopią iglicy katedry w Chartres. Z podręcznika „Podstawy stylów w architekturze” wybrał prawie wszystko, co mu przypadło do gustu. Tym sposobem drogę do Nowego Pałacu utorowały sobie chimery, urny, islamskie łuki, mogolskie mozaiki oraz liczne kopie greckich i rzymskich rzeźb. Nabab był zachwycony. Z radością zamówił barwne marmury z Ferrary, witraże z Oksfordu, a do układania mozaiki zatrudnił weneckich robotników, kierowanych przez kuzyna architekta.