Выбрать главу

Początkowe stulecie istnienia Fatehpuru było bardzo burzliwe. Położenie królestwa – na tradycyjnym szlaku najazdów prowadzącym z Afganistanu – nie wróżyło nic dobrego. Jedynie ciężki haracz zapłacony perskiemu Nadir Szahowi, późniejszym afgańskim i sikhijskim łupieżcom, niedobitkom mogolskiej armii i Marathom, pozwolił nababom Fatehpuru utrzymać w stanie nienaruszonym, jeśli nie własną dumę, to chociaż terytorium. Kiedy w 1876 roku królową Wiktorię ogłaszano cesarzową Indii, jedenasty nabab Fatehpuru wziął udział w uroczystościach i zapewnił swemu państewku dowód uznania w formie jedenastu salw armatnich oraz zapewnienia, że odtąd jego następcy będą zajmować miejsce blisko szczytu ogromnego stołu, przy którym zasiadają ważne osobistości podczas wszystkich oficjalnych wydarzeń w Indiach Brytyjskich, od najskromniejszej herbatki w departamencie zdrowia po wzniosłą imperialną audiencję.

W tych dniach, gdy nabab Fatehpuru przybywa na terytorium znajdujące się pod bezpośrednią jurysdykcją Brytyjczyków (kilka mil w górę traktu) lub do innych księstw, posyła naprzód sługę, by dopilnował wystrzelenia jedenastu salw. Bez salw nie ma wizyty. Jakkolwiek prawdziwy to zaszczyt, nabab Murad nie potrafi zapomnieć, że daleko mniejszy niż dwadzieścia jeden salw na cześć bajecznie bogatego i znakomitego nizama Hyderabadu, choć miło pomyśleć, że więcej niż dziewięć należnych nababowi Loharu, sąsiedniego muzułmańskiego księstwa, z którym nabab Murad prowadzi szlachetną rywalizację.

Budowa Nowego Pałacu, położonego w pewnej odległości od dzisiejszego miasta Fatehpur, była najbardziej ambitnym przedsięwzięciem dynastii Khanów. Khanowie odpowiadają również za brytyjską obecność w księstwie. „Kolosalne i szaleńcze” wydatki, jakie pochłonęła budowa (tych określeń użył sir Percival Montcrieff, pierwszy rezydent), nasunęły brytyjskim urzędnikom radosne przypuszczenie, że nababowie Fatehpuru wkrótce okażą się niezdolni do sprawowania władzy i tym samym dadzą im pretekst do aneksji księstwa „dla dobra ludu”. I tak, trzynasty nabab został zmuszony do zaakceptowania stałego nadzoru administracyjnego, który od tego czasu trwa nieprzerwanie. Choć oficjalnie nabab Murad nadal jest władcą, nie może nawet zawiązać sobie sznurowadeł bez zgody przedstawiciela Korony – majora Privett-Clampe’a. Major ma prawo założyć weto przeciwko wizytom nababa w Europie, powstrzymać wydatki na nowe auta, meble, klejnoty, konie do gry w polo czy samolot w imię realizacji nieefektownych pomysłów brytyjskiej administracji w rodzaju aprowizacji szpitala czy stałego zaopatrywania wiosek Fatehpuru w wodę pitną. Nie można lekceważyć opinii majora. Jedno jego słowo, jeden rozkaz grozi poważnymi następstwami ze zmianą sukcesji włącznie. Major Privett-Clampe to naprawdę potężny człowiek.

Szczęśliwie dla Prana asha przytępia zmysły. Choć doznanie jest przykre – jakby ktoś wbijał mu młotkiem kłodę w siedzenie – przychodzi z oddalenia. Informacje o bólu napływają do mózgu niczym kartki z wakacji. Krótkie, spóźnione i miłosiernie skrywające prawdziwe uczucia nadawcy. Z głową wciśniętą w przykurzoną pościel Pran nie widzi purpurowej twarzy mężczyzny, który mozoli się za jego plecami. Lecz jego świadomość rejestruje fakt, że w rytm posuwistych ruchów następuje miarowy płask pośladków i kolejny głośny okrzyk. W miarę jak podniecenie majora rośnie, myśliwskie nawoływanie „tally-ho!” ustępuje miejsca komendzie: „Dawaj-dawaj!”, czemu wtórują trzaski i skrzypienie łoża, walczącego o zachowanie własnej integralności.

Niektórzy mogą odczuwać pokusę, by widzieć w tym przede wszystkim sprawę polityczną. To przecież pierwszy osobisty kontakt Prana z machiną rządów Imperium. Sadyści, matki mimozowatych dziewcząt służących albo ludzie o mściwej naturze będą woleli nazwać to kosmiczną sprawiedliwością. Powszechnie uważa się, że nasze postępowanie w obecnym życiu przynosi owoce dopiero w życiu następnym. To swoisty niezawodny inkarnacyjny system punktacji karmicznej, który decyduje o naszym miejscu w ewolucyjnej tabeli i albo strąca nas ku pozycjom zamiatacza ulic, psa czy ryby, albo winduje ku braminizmowi i ostatecznie ku wyzwoleniu z cyklu działania i cierpienia. W przypadku Prana procedura uległa nadzwyczajnemu przyspieszeniu.

Pijany, niemłody, o słabym sercu i z chroniczną zadyszką, major Privett-Clampe nie jest tytanem seksu. Dlatego od czasu do czasu potrzebuje chwili wytchnienia. W trakcie jednej z takich przerw Pran odwraca się i widzi, jak w jednorodnej ciemności przeciwległej ściany pokoju chińskiego pojawia się wyłom. Po chwili przez powstałą szparę wsuwa się do środka najpierw obiektyw aparatu fotograficznego, a za nim ręka z małą metalową rynienką ze sproszkowanym magnezem. Zgodnie z oczekiwaniami major postanawia wznowić operację, ale obficie zlany potem wykonuje nagły manewr taktyczny. Wyswobodziwszy się z munduru, rzuca go w odległy kąt z grzmiącym okrzykiem: „View halloo!”. W chwili gdy fotograf właśnie szykuje się do zrobienia zdjęcia, widok przesłania mu fruwający mundur majora. Zaskoczony mężczyzna traci równowagę i spada ze stołka, rozsypując proszek na ubranie.

Chłodny powiew wokół pach stanowi podnietę, jakiej major potrzebuje, by dokończyć dzieła. Dochodzi z okrzykiem mrożącym krew w żyłach. W miarę jak cichnie burza hormonów, zaczyna krytycznie oceniać sytuację. Co on, u licha, wyprawia? Niepewność prowadzi do wyrzutów sumienia, wyrzuty sumienia do poczucia winy, a poczucie winy do paniki. Major Privett-Clampe zapina guziki najszybciej, jak potrafi, i nakazuje sobie odwrót z pola bitwy. Jako człowiek dobrze wychowany postanawia, już wychodząc, uczynić jakiś gest pod adresem swego partnera. Serdeczny uścisk ręki byłby jednak nie na miejscu.

– Dobra robota, chłopcze! – woła burkliwie. – Tak trzymać!

Gdy za majorem zamykają się drzwi, z otworu w przeciwległej ścianie bucha oślepiający blask, który rozświetla ciemności niczym nocny ogień artyleryjski okopy. Obraz fotografa desperacko próbującego zrzucić z siebie płonące ubranie przykrywa zaraz dym, który spowija też Prana szarą gryzącą chmurą.

٭

W miarę jak asha przestaje działać, Pran czuje coraz większą odrazę. Oszołomiony i obolały leży na łożu, usiłując otoczyć się pancerzem i odciąć od tego, co właśnie zaszło. Po jakimś czasie wyrywają go z otumanienia dwaj hidżrowie i prowadzą z powrotem do zenany, gdzie fotograf z dziurą wypaloną w ubraniu na wysokości klatki piersiowej kłóci się z diwanem.

– Ty partaczu! – Diwan pieni się ze złości. – I co my teraz zrobimy?

– Nic nie widział – rzuca warkliwie fotograf i ostrożnie gładzi osmaloną brodę. – Jestem pewien. Poza tym chłopiec mu się podobał. Powiemy Flowersowi, żeby znowu go przyprowadził.

Khwaja-sara krąży wokół i ucisza kłótników. Pran wchodzi za swoimi przewodnikami do ciasnej alkowy, gdzie rzuca się na nędzne łóżko i zapada w niespokojny sen. W przebłyskach świadomości próbuje zrozumieć, co go spotkało. Jakim zrządzeniem losu wyniosły syn trafił z dachu rezydencji swego ojca do nędznej alkowy w Fatehpurze? Niczym mały chłopiec wkłada rękę między uda. W tej chwili przynajmniej ta część jego ciała jest bezpieczna. Co do reszty, nie ma najmniejszej pewności.

Następnego ranka hidżrowie znajdują mu zajęcie. Pran zaczyna od zamiatania podłóg. Brzeg niewygodnego sari ciągnie mu się po ziemi, czoli podjeżdża wysoko, odsłaniając plecy i linię kręgosłupa. Potem poleruje mosiądze, szoruje garnki, wybiera kamyki z ryżu. Nigdy dotąd nie zamiatał podłogi. Nigdy dotąd nie szorował garnków. Stopy, które masuje (stopy hidżry ze srebrnymi łańcuszkami i długimi szponiastymi paznokciami), przypominają każdym poruszeniem, że całe jego życie stanęło na głowie. Dławiony wstydem, Pran jest tak wstrząśnięty, że nie potrafi się skarżyć. Z każdym machnięciem miotły Pran Nath Razdan rozpływa się, niknie, a jego miejsce zajmuje cicha i uległa Rukhsana.

Każdego dnia Pran spodziewa się ponownego wezwania do chińskiego pokoju. Nic takiego jednak nie następuje i w ciągu kolejnych tygodni jego życie ogranicza się do ciasnych i zatłoczonych pomieszczeń dla eunuchów. Nie ma wstępu ani do mardany, skrzydła pałacu przeznaczonego dla mężczyzn, ani do zenany, ściśle kobiecych kwater. Jako Rukhsana krąży pomiędzy światami.

Po drugiej stronie różowego portyku leży raj kobiet i szemrzącej wody. Mieszka ich tam setka, od staruch po niemowlęta płci żeńskiej. Niektóre z kobiet to żony i konkubiny nababa. Inne to pokojówki albo służące, potomkinie kobiet przybyłych do Fatehpuru jako część wiana, urodzone tu i stanowiące własność nababa. Nieliczne są żonami dworzan, lecz wolały życie w zenanie niż za murami pałacu. Są i takie, które znalazły się tu z racji szeroko pojętych rodzinnych zobowiązań. Wdowy, dalekie kuzynki, dawno zapomniane ciotki ściągają do pałacu, by dożyć swoich dni w komnatach wokół chłodnego dziedzińca zenany. Pokojówki biegają za swoimi paniami, a hidżrowie za wszystkimi. Tuż przy zenanie żyje mrowie służących, strażników, szpiegów, moralistów, pochlebców i rozjemców gotowych na każde skinienie swoich pań. Ich falset przecina powietrze niczym ostrze nożyczek tkaninę.

Mija czas. Nocą Pran leży z szeroko otwartymi oczami w swojej maleńkiej alkowie bez drzwi obok sypialni Khwaja-sary i snuje plany ucieczki. Nie wie jednak, od czego zacząć. Jego sytuacja wydaje się beznadziejna. Po północy dobiega jego uszu cienkie pochrapywanie starszego eunucha. Miarowy jamb świstów i rzężenia szarpie mu nerwy i nie pozwala jasno myśleć. Dokąd pójść, gdyby ucieczka się udała? Musiałby przemierzać kraj bez przyjaciół i bez pieniędzy. Jaką ma gwarancję, że gdzie indziej będzie lepiej niż tutaj? Każdej nocy myśli Prana w martwej ciszy Fatehpuru krążą wokół tego samego niczym młynek modlitewny.