Jak to się nieraz zdarza, nad miastem zawisło widmo śmierci. Tym razem zabójcą nie jest oblężenie czy głód, lecz epidemia grypy, krocząca przez świat w pochodzie na wschód, zrodzona w jakiejś tajemniczej kupie odchodów za obozowiskiem amerykańskiej armii. Zanim opuści Agrę, zabierze z sobą jedną trzecią jej mieszkańców. Jedną trzecią wszystkich szewców, garncarzy, tkaczy jedwabiu i metaloplastyków na bazarach; jedną trzecią kobiet tłukących praną bieliznę o płaskie kamienie nad brzegiem rzeki; jedną trzecią spośród sześciuset rąk w oczyszczalni bawełny; jedną trzecią skazańców pracujących przy wyrobie dywanów w miejskim więzieniu; jedną trzecią wszystkich rolników dostarczających swoje produkty na lokalny rynek; jedną trzecią bagażowych śpiących na peronach między jedną zmianą a drugą; jedną trzecią małych chłopców grających w zabójczego dla goleni krykieta, odbijających piłkę na swoich spalonych słońcem podwórkach. Radżputowie, bramini, chamarowie, jatowie, banjowie, muzułmanie, katolicy, członkowie Arya Samaj i wierni kościoła anglikańskiego padną ofiarą tej samej sekwencji zmęczenia, potów, gorączki i wreszcie ciemności.
Na świecie epidemia pochłania więcej istnień niż masakra, która właśnie dogasa w Europie. Tutaj zawisa jak wyziewy nad plątaniną uliczek przylegających do ulicy Drummond w części miasta zwanej Johri Bazaar, gdzie mieszczą się sklepiki jubilerów. Niczym pilot Roy, wlokący za sobą smugę czarnego dymu nad dalekim Londynem, spada w sam środek pomoru, na wielki, okazały dom, odgrodzony od zgiełku ulicy wysokim ceglanym murem. Omija kawałki rozbitego szkła wieńczącego szczyt muru, by runąć na niski, płaski dach, gdzie rozparty na lekkim łóżku chłopiec miarowo porusza ręką ukrytą w spodniach piżamy.
Pran Nath Razdan nie myśli o śmierci. Wręcz przeciwnie. Bazary mogą być wyludnione, korytarze szpitala Thomason przepełnione zwłokami, ale ani jedno, ani drugie zupełnie go nie dotyczy. On ma piętnaście lat i jego wygodny świat wyznaczają ściany rodzinnego domu. Jedyny syn znakomitego adwokata Pandita Amara Nath Raz-dana jest spadkobiercą fortuny wartej wiele lakh rupii i przyszłym właścicielem dachu, na którym właśnie spoczywa, wraz z dziedzińcami i ogrodami, chłodnymi, wysokimi pokojami, mieszkaniami dla służby oraz nowoczesnym węzłem sanitarnym na modłę europejską. Czekają na niego jeszcze inne domy, czeka parę wiosek, interes z pu-cybutami w Lucknow, czekają udziały w firmie wytwarzającej jedwab. Przyszłość maluje się obiecująco.
Z westchnieniem spogląda na wypukłość w piżamie z jedwabnej surówki. Obiecująco. Pieniądze i tak są najmniej ważne. Wszyscy go kochają. Do ojca nie docierają żadne skargi. Uśmiechnięci służący wspinają się na górę z wodą do kąpieli. Kiedy cioteczki przychodzą z wizytą, szczypią go w policzki i gruchają jak podniecone gołębice. Pran Nath, jaki śliczny! Jaki jasny! Idealny Kaszmirczyk!
Pran Nath jest bezsprzecznie bardzo ładny. Jego włosy mają leciutki odcień miedzi i lśnią w słońcu, przypominając ludziom wzgórza. W oczach widać domieszkę zieleni. Wydatne kości policzkowe powleka niczym bęben cenna skóra; nie brązowa, nawet nie śniada, lecz biała. Karnacja Prana Natha jest źródłem dumy dla wszystkich. Jej bladość nie ma nic wspólnego z paskudnym niebieskawym odcieniem Angrezi schodzącego ze statku czy z szarawym kolorytem umierającego. To idealna mleczna biel, biel marmurowych ornamentów wykonanych przez mistrzów w Tajganj. Kaszmirczycy pochodzą z gór i zawsze mają jasną karnację, lecz karnacja Prana Natha jest zupełnie wyjątkowa. To dowód wyższości rodowej krwi, cmokają zachwycone ciotunie.
Krew jest ważna. Jako kaszmirscy pandici, Razdanowie należą do jednej z najwyższych i najbardziej elitarnych kast w Hindustanie. W całym kraju (co skwapliwie przypomni wam każdy członek tej społeczności) pandici znani są ze swej mądrości i kultury. Książęta często powierzają im godność ministrów. Mówi się, że to Kashmiri Pandit pierwszy spisał Wedy. Guru rodziny Razdanów potrafi wyrecytować ich rodowód, cofając się o paręset lat, aż do czasów sprzed najazdu muzułmanów, kiedy to musieli opuścić dolinę i rozpocząć nowe życie na równinach. Krew usztywniająca wybrzuszenie w piżamie Prana Natha jest najwyższej próby. Ma gwarancję jakości.
Pran Nath nie jest sam na dachu. Czoło młodziutkiej służącej podjechało ku górze, odsłaniając miękką gładką skórę i wypukłość kręgosłupa. Dziewczyna się poci, jej skóra lśni w słońcu. Niedbale trzyma w jednym ręku miotłę, wciągając w nozdrza intensywny zapach surowej cebuli, dolatujący z sypialni pana. Pod jej spranym sari Pran Nath dostrzega wyraźny zarys pośladków, co dało mu pierwotny impuls do poluzowania spodni piżamy. Tak się jakoś dzieje, że samo patrzenie już nie wystarcza. Dziewczyna nie stoi daleko. Mógłby ją złapać, pociągnąć na poduszki. Jasne, byłaby awantura, ale ojciec wszystko załagodzi. Przecież to tylko służąca.
Tymczasem Gita zupełnie nie zdaje sobie, sprawy z zagrożenia. Zagapiła się na małpę i wyobraża sobie, jak byłoby wspaniale, gdyby zwierzę przemówiło. Może przybywa tu z polecenia jej księcia, który przykazał czuwać nad Gitą. Może urośnie do gigantycznych rozmiarów, posadzi ją sobie na włochatym ramieniu i uniesie do pałacu, gdzie odbędzie się wesele, uświetnione występami śpiewaków i tancerzy. Jeśli małpa nie jest posłańcem księcia, mogłaby chociaż zmienić się w tego ślicznego chłopca, który sprząta u grubego aptekarza. Jeśli nie zmieni postaci, może przemówi i przepowie jej przyszłość. A jeśli nie jest małpim wróżbitą, to mogłaby przynajmniej pozwolić jej zapomnieć o bólu w plecach, zamiast siedzieć, drapać się po jaskrawoczerwonym zadzie i raz po raz szczerzyć zębiska. Gita prostuje się i ociera pot z czoła. Jak zwykle czeka ją jeszcze sporo pracy.
Co do małpy, to nie ma zamiaru przybierać innej postaci. Pozbawiona królewskich koneksji i mocy jasnowidzenia, wykazuje przemożne zainteresowanie silną wonią cebuli bijącą w nozdrza. Cebule są jadalne. Małpa przycupnęła na rozpadającym się kawałku muru. Wyciąga łeb w kierunku niewyraźnej postaci majaczącej w otwartym wejściu, niepewna, czy to też coś jadalnego, czy raczej zwiastun niebezpieczeństwa.
Owa postać to Anjali, służąca, która stara się pozostać niezauważona. Całe szczęście, że przyszła. Czuła przez skórę, że dzisiaj nie powinna spuszczać córki z oka. Patrzcie na tego wyuzdanego chłopaka! Jeśli tylko dotknie włosa na głowie jej małej Gity, zapłaci za to. To nie są czcze pogróżki. Służąca Anjali wie różne rzeczy o Pranie Nath Razdanie. Wie nawet więcej niż on sam. Jeden ruch, a powie wszystko.
Anjali wychowała się w domu lichwiarza na skraju pustyni. Parę lat starsza od córki lichwiarza, została jej służącą, gdy podrosła na tyle, żeby zaplatać włosy i utrzymać w ręku żelazko. Widziała, jak jej młoda pani odsuwa się od świata, i dbała o nią, gdy ta leżała bezwładnie na łóżku, sparaliżowana niewidzialnymi wytworami własnej wyobraźni. Służące traktowały szaleństwo Amrity jako przejaw świętości objawiającej iluzoryczną naturę tego świata. Niektóre kobiety starały się nawet dotknąć jej szat przy podawaniu herbaty. Anjali do nich nie należała. Bała się tej dziewczyny. Gdy próbowała napoić ją wodą albo zmusić do przełknięcia odrobiny dalu, wyciągała rękę przed siebie, trzymając się możliwie najdalej od łóżka. Miała się na baczności przed złymi duchami, które mogłyby przejść na nią z nawiedzonego ciała. Na wieść o tym, że będzie towarzyszyć Amricie w drodze do Agry, czym prędzej pobiegła do chiromanty Usłyszała, że ma się strzec wody.
Ocalała chyba dzięki tej radzie. Po nagłej powodzi pozostała przy życiu ona i dwóch tragarzy. A przynajmniej tak im się wtedy wydawało. Brnąc zalanym wąwozem w poszukiwaniu innych ocalałych, dotarli do jaskini rabusiów, gdzie natknęli się na Amritę w koszuli khaki i krótkich spodniach. Nagie ciało Anglika wyciągnęli z wody parę mil dalej na południe. Nietrudno było sobie wyobrazić, co zaszło.
Amrita mamrotała jakieś wiersze o drzewach, o wodzie. Anjali ubrała ją w sari i przywróciła jej przyzwoity wygląd, cały czas powtarzając zaklęcia odstraszające złe moce. W kieszeni koszuli znalazła nieczytelny dokument ze zdjęciem nieżyjącego Anglika. Dyskretnie ukryła je w fałdach ubrania. Po dotarciu do stacji Fort w Agrze wagonem trzeciej klasy nie traciła czasu. W nowym domu podzieliła się szokującą wiadomością ze służbą. Dziewczyna jest zhańbiona. Na pewno ją odeślą.
Wuj zamknął dziewczynę w pokoju na górze, a sam zwołał braci i kuzynów na naradę. Potem jeden z nich wezwał Anjali i wręczył jej srebrną bransoletę, parę ciężkich kolczyków i kolczyk do nosa.
Anjali zrozumiała, że ma milczeć. Znaleźli Amricie męża, Razdana, i nie chcą słyszeć o żadnych przeszkodach na drodze do tego małżeństwa. Gdyby ktoś spytał ją o zdanie, Anjali powiedziałaby, że ten związek od początku naznaczony był fatalizmem. Często widywała dziewczynę nago. Przyjrzała się jej uważnie. Amrita miała pieprzyk z prawej strony, tuż pod piersią. Ten znak, zdradziła szeptem ogrodnikowi, jest bardzo czytelny. Panna młoda długo nie pożyje.
Pechowym panem młodym okazał się poważny młodzieniec o imieniu Amar Nath, który właśnie rozpoczął praktykę adwokacką. Należał do towarzystw propagujących higienę, rodzimą tradycję, czystość kulturową, ochronę krów i sumienne przestrzeganie praktyk religijnych. Ostatnio opublikował w „The Pioneer” artykuł, w którym poruszył temat zgubnego wpływu podróży zagranicznych na kastowość i stanowczo sprzeciwił się idei opuszczania indyjskiej ziemi.
Studia nie pozostawiły Amarowi Nathowi wiele czasu na zdobycie ogłady towarzyskiej. Podczas pierwszego spotkania z narzeczoną wydusił z siebie ledwo parę słów, a potem na długo wbił wzrok w czubki swoich butów, aż znudzone przyzwoitki zarządziły koniec podwieczorku. Oczywiście Amrita nie odezwała się ani słowem. Po jej twarzy przemykał tylko cień uśmiechu. Była piękna, co bardzo pomogło. I na pierwszy rzut oka nie zdradzała oznak szaleństwa. Amar Nath był posłusznym synem. Jego podeszłych wiekiem rodziców martwiło, że nie interesuje go nic prócz książek i moralności. Uwierzyli więc zapewnieniom wuja Amrity i wymogli na synu ożenek. Rozpoczęto przygotowania do ślubu.