Выбрать главу

– Na pewno uważasz, że jesteś strasznie dowcipny – prycha

Astarte.

– Ja naprawdę… – bełkocze Jonathan w podnieceniu. – Nie mam z tym… To straszne, okropne. Naprawdę. To nie ja.

– Ach tak – szydzi dziewczyna. – Rozumiem, że cię wrobili.

– Ale, Astarte…

Astarte Chapel nie interesują jego wyjaśnienia. Szarpnąwszy drut po raz ostatni, wyniośle przekłada nogę przez siodełko i odjeżdża. Jonathan patrzy, jak jej sukienka fałduje się na udach. Targają nim sprzeczne uczucia. Wie, że to koniec, że Astarte nigdy mu nie wybaczy, że rozwiały się wszystkie jego nadzieje. Ale ta świadomość sprawia, że widok jej wściekle pedałującej postaci robi jeszcze większe wrażenie. Jakby odjeżdżała po Broad Street do innego świata, już na zawsze stracona, na zawsze nieosiągalna.

Sparaliżowany gwałtownymi uczuciami, nie zauważa, że z kieszeni wypadł mu egzemplarz Kwiatów zła (pożyczony od Levine’a).

– A co my tu mamy?

Jonathan odwraca się gwałtownie. A wydawałoby się, że gorzej już dzisiaj być nie może… Przed nim, na czele krykietowej zgrai, stoi

Gerald Fender-Greene. Między kciukiem i palcem wskazującym trzyma jego książkę w taki sposób, jakby miał do czynienia z cuchnącym łachmanem.

– Cześć, F.-G. – mówi Jonathan niepewnie.

– Zagraniczna szmira – rzuca Fender-Greene. Reszta drużyny usiłuje dojrzeć, co znalazł.

– Baudelaire – czyta jeden z nich na głos. Następuje przerwa. Informacja zostaje poddana analizie. Werdykt brzmi:

– Gorszyciel.

Atmosfera gęstnieje. Choć Atleci nie przywiązują wielkiej wagi do książek, zwłaszcza tych wywrotowych i dwuznacznych moralnie, które preferują Esteci, nazwisko Baudelaire’a jest okryte wystarczającą niesławą, by zrobić wrażenie. Jonathan zaczyna żałować, że na dzisiejszą popołudniową herbatkę w gronie Estetów nie wybrał czegoś innego.

– I jeszcze nadskakiwałeś – mówi Fender-Greene, jakby ogłaszał wyrok śmierci.

– Nadskakiwałem?

– Tej dziewczynie.

W tonie Fender-Greene’a jest cała zjadliwość, na jaką potrafi się zdobyć mężczyzna, prawdziwy mężczyzna o udach zawsze opiętych spodniami, wobec istoty, do której gołych nóg powietrze ma swobodny dostęp. Zapada milczenie. I nagle tuzin par oczu kieruje się ku wąskiemu, skórzanemu paskowi podtrzymującemu dolną część garderoby Jonathana na jego pożałowania godnym, czytającym poezję ciele o niepewnej orientacji seksualnej. W głowach miotacza i łapacza kiełkuje ta sama myśclass="underline" jeśli ten zniewieściały gość upiera się przy książkach francuzików i ślicznych przyjaciółeczkach, to jakim prawem nosi flanelowy symbol męskości? Doszło do zachwiania równowagi. Trzeba to ukrócić.

– Ściągnąć mu spodnie!

Trudno powiedzieć, czy okrzyk rozbrzmiewa pierwszy, czy też Jonathan go uprzedza. Jedno jest pewne. Jonathan Bridgeman daje popis umiejętności sprinterskich godzien reprezentanta uczelni w lekkiej atletyce. Zanim pierwsza jedenastka spostrzega, co się święci, Jonathan mknie już po Broad Street. Zaczyna się pościg. Goniący wydają nieartykułowane wrzaski, wymachując kijami i ochraniaczami niczym pułkowym sztandarem. Przechodnie pierzchają na boki jak przed oddziałem szturmowym. Jonathan mknie teraz po Turl, klucząc między przestraszonymi ludźmi. Łokciem wgniata zgrzybiałego wykładowcę filologii klasycznej w drzwi pracowni krawieckiej. Zaledwie staruszkowi, który miota soczyste łacińskie przekleństwa, udaje się odzyskać równowagę, traci ją znów za sprawą hordy krykiecistów. Teczka z tłumaczeniami uczniów i rower z hukiem lądują na bruku. Po chwili w pogoń za łobuzami rzucają się dwaj rozwścieczeni ekswojskowi w melonikach, z każdym krokiem coraz bardziej zdyszani i coraz bardziej pąsowi na twarzy. Tuż za nimi biegnie stadko studentów żądnych widoku krwi. Nie zwalniając tempa, Jonathan przebiega przez High Street. Ledwo unika kolizji z taksówką i wozem z mlekiem. Ogląda się przez ramię i widzi, że krykieciści, którzy trenują w pocie czoła specjalnie na takie okazje, regularnie odrabiają straty. Z policzkami czerwonymi od biegu i krzyku wyglądają jak banda wielkich, oszalałych dzieciaków. Ich twarze wyrażają tylko jedno – żądzę pozbawienia Jonathana spodni. Jonathan wie, że niedługo go złapią. Nie umknie ostatecznemu upokorzeniu. Nie ma szans.

Ale los, który dzisiaj jest wyjątkowo niezdecydowany, znów płata mu figla. Jonathan ma przed sobą fatamorganę. Na rowerze uwolnionym już od drutu (z pomocą pospieszył przechodzący pastor) siedzi Astarte Chapel.

– Prędzej, Johnny! Wskakuj!

Jonathan nie wierzy własnym oczom. Ale jeśli życie go czegoś nauczyło, to tylko jednego – że wiara nie jest konieczna. Siada więc okrakiem na tylnym kole i umyka swoim prześladowcom, w euforii otaczając ramionami obiekt swoich pragnień, który uwozi go w dół High Street.

Gdy Jonathan lepiej poznaje pannę Astarte Chapel, wydarzenia tego dnia układają się w logiczną całość. Pozornie kombinacja zjadliwości i wspaniałomyślności wymyka się jednoznacznej interpretacji. Jest zła? Wyrozumiała? Obojętna? Trudno odpowiedzieć na te pytania i wydaje się, że sedno rzeczy tkwi w owej trudności. Przynajmniej jeśli chodzi o samą Astarte, która uważa, że chłopców powinno się trzymać w niepewności. Kontakty z nią stanowią ciąg wzlotów i upadków, nieustającą szamotaninę od rozpaczy do nadziei, tak jakby nieznana siła ustawiała je zawsze w dwubiegunowym porządku. Jeśli Astarte pozwoli ci się trzymać za rękę, dwie godziny później wymierzy policzek. Jeśli przysięga, że nigdy więcej się do ciebie nie odezwie, jutro po południu na pewno stanie w twoich drzwiach gotowa na piknik. Skoro Jonathan się z niej śmiał, w naturalny sposób postanowiła go uratować i pozwolić się zabrać na herbatę.

Jak wszystkie dobrze wychowane angielskie panienki, Astarte nauczono przedkładać aktywa płynne i maniery nad urok osobisty. Ale wygląd Jonathana jest jej miły. Jego estetyzm też. Astarte jest owym niemal mistycznym tworem, o którym marzy w bezsenne noce każdy student-malarz czy poeta – pięknością o artystycznej duszy. Jonathan przekonuje się o tym przy herbacie. W trakcie herbacianego rytuału Astarte (jak przy wielu innych okazjach) łączy cechy cyganerii z absolutną angielskością. Musi mieć stolik z ładnym widokiem. Nie bierze mleka. Nie ściszając głosu, oświadcza, że wolałaby pić teraz aromatyczną herbatę w Paryżu. Wkłada do ust smakowite ciasteczko i gdy mówi: „Świetne”, wygląda jak mała dziewczynka z reklamy mydła Pears. Rozmawiają z Jonathanem o ważnych sprawach, a raczej to ona mówi, a on patrzy na jej poruszające się usta. Przez prawie godzinę podpiera brodę rękami i bez słów zgadza się ze wszystkimi stwierdzeniami Astarte, walcząc z pokusą oddania się fantazjom inspirowanym jej oczami, włosami czy okruszkiem w kąciku ust.

Paryż mocno zaznacza się w monologu Astarte. Jej ojciec chciałby zrobić z niej kosmopolitkę, na co w tradycyjnym angielskim systemie edukacji nie ma miejsca. A dla kosmopolitów Paryż jest centrum świata. W tym roku Astarte spędzi tam całe lato. Oczywiście, była już w Paryżu, ale nigdy tak długo. Paryż, jak dowiaduje się Jonathan, to miejsce, gdzie panuje elan, esprit i parę innych rzeczy mających coś wspólnego z żywiołowością i siłą witalną. By żyć pełnią życia, nie można istnieć w oderwaniu od tej siły, którą współczesność trwoni i marnuje. Dzisiejszy człowiek jest zdegenerowany (wszystko przez podróże koleją i ilustrowane czasopisma), w związku z czym przywrócenie siły witalnej stało się zadaniem najwyższej rangi. W świetle tych faktów lato w Paryżu wydaje się szczególnie potrzebne. Astarte nazywa to swoją estetyką. Jonathan nigdy przedtem nie spotkał dziewczyny z estetyką stworzoną na własny użytek.

Wszyscy nazywają ją Star. Jonathan też nazywa ją Star. Star lubi szokować. Ale Jonathana nie szokuje pistacjowy cień na powiekach czy bransoletki (zrobione przez lud Fotse w Afryce; prezent od ojca), lecz jej idee o degeneracji Europy. Nie pojmuje, jak ktoś o takim wyglądzie może mieć takie przekonania.

– Nie uważasz, że twoja… nasza cywilizacja ma wpływ na inne rasy?

– Och, Johnny, ty głuptasie! To właśnie cywilizacja stanowi problem! Tłamsi nas! Zapomnieliśmy, jak czuć. Straciliśmy kontakt z ziemią. Powinniśmy się wyzwolić z ograniczeń, wrócić do naszej pierwotnej jaźni i biegać nago po piaskach życia!

Okazuje się, że jest pewne miejsce na Cóte d’Azur, gdzie można to robić. Star nigdy nie była na Cóte d’Azur, ale Freddie, starszy brat Edie, mieszka tam w chłopskiej chacie. Tak naprawdę jest tam parę chat przekształconych w wille, w rustykalnym i prymitywnym stylu. Edie pojechała tam zeszłego lata i biegała nago z jednym z przyjaciół Freddiego. Jonathan musi obiecać, że nie powie rodzicom Edie, u których prymitywizm budzi ostry sprzeciw. Jonathan obiecuje, co mu przychodzi tym łatwiej, że nie zna nikogo, o kim opowiada Astarte.

Star odchodzi równie nagle, jak się pojawiła. Jonathan próbuje powiedzieć, jak mu przykro w związku z tą historią z rowerami, a wtedy Star całuje go w oba policzki, życzy miłego lata i wybiega z herbaciarni. Dzwoneczek nad wejściem dźwięczy jeszcze po zamknięciu drzwi. Jonathan zastanawia się, czy zrobił coś nie tak, ale nic mu nie przychodzi do głowy. Star nie wyglądała na urażoną. Wydawała się zadowolona. Jonathan wraca do college’u. Oszołomiony i radośnie podniecony. W połowie drogi przypomina sobie o krykiecistach i przyspiesza kroku. Dopiero w swojej kwaterze czuje się bezpiecznie.

Nazajutrz idzie do college’u Star, by zostawić dla niej liścik. Od portiera dowiaduje się, że panna Chapel wyjechała na wakacje i wróci do Oksfordu dopiero we wrześniu. Wiadomość wywołuje wstrząs. Jonathan czuje się dotknięty i oszukany. Star dała mu przedsmak czegoś i natychmiast to odebrała. Ciężkim krokiem wraca do Barabbas College i siada niepocieszony w ogrodzie. Patrzy, jak uczelniany żółw majestatycznie wędruje po trawniku. Tej nocy ma koszmarny sen. Prześladują go zawodnicy krykieta. Setki, legiony młodych mężczyzn w białych flanelach ścigają go po ulicach. Wizja jest wyjątkowo sugestywna i wraca w ciągu kolejnych nocy niczym wyświetlany na okrągło film grozy, który straszy i za dnia. Jonathan przestaje wychodzić na ulicę z obawy przed spotkaniem z Fender-Greene’em. Kiedy czuje, że stare kamienne mury zaczynają go przygniatać, wsiada w pociąg do Londynu i spędza weekend na wędrówce między pubami i nocnymi klubami w oparach alkoholu. Choć rozpoczyna na West Endzie, jakaś siła pcha go coraz bardziej na wschód i południe, tak że kończy wieczór pod stołem w mordowni Fishy Mitten niedaleko nabrzeża wschodnioindyjskiego. Tam wreszcie zaznaje błogosławieństwa kamiennego snu.