Выбрать главу

Profesor raz po raz podkreśla, że jego opis jest dalece uproszczony. Mimo intensywnych studiów nad systemem dziedziczenia u Fotse, ciągle nie daje się go rozszyfrować. Sedno problemu tkwi w pojęciu „Fo”, kluczowym dla zrozumienia sposobu, w jaki Fotse postrzegają świat. Samo słowo „Fotse” jest połączeniem „Fo” i „Tse” i oznacza: „ludzie, którzy mówią/praktykują Fo”. Choć Fotse używają słowa „Fo” dla określenia swojego języka, powszechnie odnosi się ono do handlu wymiennego i negocjacji, odbywających się po śmierci jednego z członków społeczności.

Zgodnie ze zwyczajem, kozy, ziemię i dobytek zmarłego Fotse rozdziela się między dwunastu bliskich krewnych. Podział traktowany jest z najwyższą powagą. Część przypadającą każdemu spadkobiercy wylicza się bardzo dokładnie (przodkowie Fotse zostawili wskazówki co do wielkości udziałów). Przy obowiązujących zasadach zdarza się, że beneficjanci otrzymują abstrakcyjne ilości dóbr, na przykład trzy czwarte byka albo jedną trzecią żony. Przez wieki ziemia Fotse, zwłaszcza ta, na której stoją ich domostwa, była dzielona tyle razy, że pojedyncze parcele zajmują nie więcej niż dwie-trzy stopy kwadratowe. To samo dotyczy innych dóbr. Zwyczaj Fo nakazuje łączyć te maleńkie cząstki w rozmiary bardziej użyteczne: całe żony, pola, które da się orać, i tak dalej, na drodze negocjacji. Ponieważ na spadkobiercach zmarłego Fotse mogą ciążyć zobowiązania podzielenia się zyskiem z własnymi krewnymi, którzy również mają jakieś zobowiązania, negocjacje stają się piekielnie skomplikowane. Dodatkową komplikacją jest zamiłowanie Fotse do spekulacji.

W trakcie Fo (które w praktyce trwa nieprzerwanie, gdyż większość spraw spadkowych ciągnie się ponad rok, a poszczególni Fotse są zazwyczaj uwikłani w kilka równoległych negocjacji) dopuszczalne jest wszczęcie „Gofo” – „przyszłego Fo”. To system zakładów opartych na spodziewanych efektach przyszłych Fo i składanie obietnic zamiany jakiegoś kawałka ziemi czy określonej liczby kóz. Jeśli jakiś Fotse przypuszcza, że po upływie trzech pór deszczowych jego sąsiad odziedziczy kawałek ziemi, którym on sam jest zainteresowany, w zamian za nią może zaoferować określoną lub nieokreśloną liczbę kóz (abstrakcyjne części kóz bądź ich ekwiwalent w towarach również wchodzi w rachubę), w zależności od wysokości plonów prosa lub z zastrzeżeniem, że na mocy innej transakcji Fo nie będzie musiał pozbywać się kawałka ziemi, do którego zamierza przyłączyć grunt będący przedmiotem transakcji Gofo.

Same przyrzeczenia Gofo również podlegają wymianie. Zazwyczaj fortuny Fotse powstają raczej na drodze łączenia obietnic niż gromadzenia samych dóbr. W legendzie Fotse naciągacz o imieniu Lifi wykazuje tyle sprytu w manipulowaniu transakcjami Gofo, że często wchodzi w posiadanie wszystkich stad Fotse i całej ich ziemi, choć zazwyczaj traci je znów z powodu słabości do piwa z prosa. Treścią najważniejszego cyklu pieśni Fotse (wykonanie go w całości zajmuje plemiennym bardom około trzech tygodni) jest wyliczanie kolejnych transakcji, dzięki którym Lifi zdobywa rękę księżniczki niebios imieniem Neshdaqa, mając minimalne udziały w ukochanej łaciatej jałówce jej wuja. Zobowiązania Fo i stadia negocjacji znajdują dokładne odbicie w układzie paciorków w naszyjnikach Fotse, w ich kolorach i kształtach. Między poszczególnymi rejonami istnieją drobne różnice we wzornictwie. W efekcie Fotse tworzą barwne widowisko, zwłaszcza podczas pogrzebów.

Profesor Chapel uważa, że Fo jest przyczyną, dla której prymitywni Fotse zrobili tak niewielki postęp technologiczny i społeczny. Negocjacje Fo pochłaniają tyle czasu, że wszystko inne schodzi na dalszy plan. Całkowity brak pojęcia praktyczności w kulturze Fotse skazuje ich lud na niechybne wyginięcie. Kiedy profesor zaczyna opisywać ceremonię zaślubin (Fotse uznają małżeństwo za jedną z form Gofo), Jonathan ukradkiem spogląda na Star. Star ma zamknięte oczy. Zasnęła.

Myśli profesora też błądzą gdzie indziej. Tyle już razy powtarzał „Wprowadzenie do organizacji życia społecznego ludu Fotse”, że kiedy odczytuje słowa z pożółkłego maszynopisu, w wyobraźni oddaje się przyjemnym skojarzeniom, które prowadzą go w czasy młodości, heroiczne czasy, gdy antropologia jako dyscyplina naukowa była jeszcze w powijakach. Pojawiające się myśli i obrazy nie mają nic wspólnego z Fotse czy ich zwyczajami. To wspomnienia i wrażenia wywołane z zakamarków pamięci powtarzaniem znajomych słów. Tak jakby ktoś uwolnił ładunek zgromadzony w baterii. Są żywe, natychmiastowe i machinalne. Kiedy przychodzą, profesor czuje osobliwe skręcanie w żołądku. Nawet lubi to uczucie.

Psychologia nigdy nie leżała w sferze zainteresowań Henry’ego Chapela. Gdyby się nią interesował, na pewno pokusiłby się o szukanie w dzieciństwie przyczyn swoich zachowań. Jako dziecko wyrzucał grzechotkę z wózka sto razy z rzędu i za każdym razem czuł taką samą radość, gdy niania podnosiła ją i dawała mu do rączki. Powrót grzechotki wyzwalał euforię, dreszcz wywołany przewidywalnością tego, co nastąpi, i panowaniem nad sytuacją. Później były przyborniki do szycia, których zawartość wyrzucał i układał na nowo po swojemu: niebieskie guziki w jednej przegródce, naparstki w drugiej. Jeszcze później nastał czas kolekcjonowania monet, znaczków, motyli i bardziej oryginalnych rzeczy w rodzaju odcinków biletów czy pestek czereśni. W przeciwieństwie do innych dzieci, mały Henry nie emocjonował się samym gromadzeniem, nie dążył do skompletowania zbioru. Największą przyjemność sprawiały mu powtarzalne czynności, układanie znaczków czy obracanie srebrnej dolarówki, by zalśniła w świetle. Zawsze odczuwał tę samą przyjemność. Zawsze wracało do niego to samo szczęście i podniecenie, jakie towarzyszyło mu za pierwszym razem. Zanieść kasetkę z monetami do salonu. Wyjąć jednodolarówkę lewą ręką, nie prawą… Jak pięknie błyszczy! Jak miło ze strony wuja Alfreda, że ją przywiózł! W wieku dziesięciu lat Henry wypracował już sobie setki rytuałów. Każdy z myślą o wzbudzeniu tego dreszczyku, każdy odprawiany z jednakowym religijnym oddaniem.

Okoliczności (w głównej mierze brak głowy do matematyki) przeszkodziły dorastającemu Henry’emu w realizacji planów. Nie został fizykiem. Zainteresował się różnymi kulturami i ludami. Wobec społeczeństw stosował tę samą zasadę sztywnej klasyfikacji, jaką miał nadzieję stosować w badaniach gwiazd albo cząstek elementarnych. Właściwie nie robiło mu to różnicy. Przyjemność dopasowywania bogactwa przejawów życia do jasno sformułowanych teorii była taka sama bez względu na obiekt badań.

Srebrna dolarówka… Pestka czereśni… Solenoid… Mieszkaniec Andamanów…

Aha!

Wezwał go Oksford, a potem wezwała Afryka, choć nabrała znaczenia dopiero wtedy, gdy wyeksploatował Oksford. Umysły takie jak profesor Chapel szybko zaczynają się dusić, żyjąc w jakimś miejscu przez dłuższy czas. Kiedy gdzieś coś się przypomina i wystarczy ruch, zapach, słowo lub strzęp melodii, by minione doznania wróciły w pełni, często ulega się pokusie wykonania jakiegoś gestu, wymówienia jakiegoś słowa albo noszenia w kieszeni starej, stęchłej chusteczki, by to wszystko przywołać. Jeśli trzykrotne stuknięcie laską w krawężnik przed Worcester College daje człowiekowi poczucie szczęścia, bo przypomina mu popołudnie, kiedy otrzymał posadę stałego wykładowcy, naturalną tendencją jest stukanie laską w krawężnik za każdym razem, gdy się mija ten gmach. A jeśli od takich skojarzeń gęsto na każdym kroku, przejście Beaumont Street może trwać godziny.

Poetyczni Francuzi w takim stanie nie wstawali z łóżka, ale Cha-pel jest twardszy od nich. Potrafi się kontrolować, chyba że działa na niego wyjątkowo silna podnieta. Zazwyczaj rytuały profesora umykają uwadze innych. Nieliczni dostrzegli, że w sklepie z serami profesor za każdym razem pogwizduje „Odę do radości” (erotyzm, zapach cheddara, intymne chwile, 1899) albo że zanim przejdzie przez ulicę przed Christ Church, zawsze czeka, aż przejadą trzy samochody (ulga, straszny wypadek, nieuważny mężczyzna, 1908). Ale tylko nieliczni. Są jednak mniej dyskretne miny pamięci zakopane w różnych częściach miasta. Ile razy wchodzi do budynku Barabbas College, czuje nieodpartą chęć pieszczot (inaczej tego nazwać nie można) z pierwszą z brzegu ciemnowłosą osobą, ponieważ to miejsce przypomina mu coś, co zaszło podczas zjazdu studentów w 1902 roku. Jest taki zakątek w parku uniwersyteckim, gdzie w 1897 trafił na migdalącą się parkę. Odkrywszy w sobie niezdrową fascynację tym miejscem, teraz nie chodzi tam w ogóle.

To był ciężki okres w jego życiu. Kiedy policjant omal go nie przyłapał ze spuszczonymi spodniami, Henry Chapel wiedział, że musi coś z tym zrobić. Oksford stał się dla niego swego rodzaju palimpsestem. Za każdym razem, gdy szedł ulicami, jakaś siła kazała mu odczytywać przebieg wszystkich poprzednich wędrówek, co układało się w ciąg drobnych rytuałów, kaskadę tików, pomrukiwań i nagłych gestów, które skłoniły pokój nauczycielski do postawienia diagnozy o przepracowaniu. Chapel czuł się jak w potrzasku i zaczął marzyć o ucieczce do nie zapisanego niczym miejsca, wobec którego odczuwałby błogosławioną i doskonałą obojętność.

Afryka!

Pomysł odwiedzenia ludów, których zwyczaje zgłębiał, nigdy nie przyszedł mu do głowy. Ale badania terenowe stawały się modne, a żadne miejsce nie wydawało się równie białą kartą, jak pustynne obszary na północ od Oil Rivers w Brytyjskiej Afryce Zachodniej.

O Fotse wzmiankował kiedyś francuski misjonarz, poza tym był to lud całkowicie nieznany nauce. Ślęcząc nad mapą, Chapel odkrył (ku swej niezmiernej radości), że ziemia Fotse absolutnie z niczym mu się nie kojarzy. Większą część mapy pokrywały białe plamy. Z nadejściem letnich wakacji Chapel wyruszył w podróż.