Jonathan mówi Levine’owi, żeby pilnował swojego nosa. Rozstają się w gniewie.
Według Jonathana Star jest idealną dziewczyną dla niego. Na dodatek pierwszy raz wydaje mu się, że ona czuje to samo. Pomaga jej załatwiać sprawunki na Cornmarket, gdzie ścigają go zazdrosne spojrzenia młodych mężczyzn. Wspaniała nagroda! W kolejce po bilety przed kinem przy George Street Star pozwala mu trzymać się za rękę. Siedząc w ostatnim rzędzie, całują się. Na urodziny daje mu lakierowane spinki do mankietów w kształcie murzyńskich jazzmanów – saksofonisty i trębacza.
To ważne urodziny. Jonathan kończy dwadzieścia jeden lat. Jest pełnoletni. Pan Spavin podejmuje ostatnią próbę namówienia go do zajęcia się prawem, ale ostatecznie przyznaje, że przegrał. W trakcie rzeczowej rozmowy w kancelarii wygłasza kazanie o roztropności, przezorności, zapobiegliwości i spodziewanych wysokich notowaniach akcji pewnej kanadyjskiej firmy pozyskującej drewno. Potem przekazuje Jonathanowi odziedziczoną sumę – kilkaset funtów. Kiedy wymieniają uścisk dłoni, Jonathan unika jego spojrzenia. Czuje się winny z powodu tamtego Bridgemana, który anonimowo stracił życie w Bombaju.
Poczucie winy nie trwa długo. Znika bez śladu w drodze powrotnej do Oksfordu. Jonathan urządza urodzinową kolację w apartamencie w hotelu Randolph. Astarte Chapel jest honorowym gościem. Otoczona nadskakującymi jej studentami, bryluje w towarzystwie, jakby to były jej urodziny. Po przyjęciu pijany Jonathan odprowadza ją do domu. Manewruje tak, by znaleźli się w strefie bezpiecznego cienia. Początkowo Star opiera się jego pocałunkom, potem zarumieniona i zdyszana odsuwa jego rękę. Ale między jednym a drugim jest chwila, o którą Selwyn Tredgold byłby dziko zazdrosny.
W tym semestrze Jonathan jest zwycięskim bohaterem. Świat leży u jego stóp. Widzi swoją przyszłość jako złotą nić ciągnącą się aż po horyzont. Popołudniami, kiedy powinien przygotowywać się do egzaminów końcowych, wypełnia czas i przestrzeń obrazami pełnych zachwytu twarzy interesująco urządzonych wnętrz i Astarte Chapel, dumnej, lecz uległej u jego boku. Bardzo dobrze sypia. Kiedy Chapelowie zapraszają go do siebie na Boże Narodzenie, uważa to za znak.
W wiejskim kościele Jonathan gorliwie śpiewa kolędy. W ustach czuje jeszcze słodki smak najlepszego porto profesora. „Myyy trzej królowie…”. W środku świece i witraże, na zewnątrz rześkie powietrze wigilii Bożego Narodzenia w Cotswold. Przed nim jeszcze trzy dni raju. Nieskazitelnie biały skrzypiący śnieg okrywa łagodne zbocza wzgórz, te same, które oglądały dziesiątki pokoleń angielskich kobiet i mężczyzn ściskających dłoń swojego pastora. Star, „Gwiazda cudowna”, idzie obok niego ścieżką. Z jej ust buchają kłęby pary. Przez wilgotną rękawiczkę Jonathan czuje ciepło jej ręki. Kiedy profesor zasypia przy kominku, oboje wślizgują się do pogrążonego w ciemnościach lodowatego hangaru, rozpalają koks w koszu, zestawiają wiklinowe krzesła i wsłuchują się w szemranie rzeki po drugiej stronie drzwi. Potem rozsuwają poły płaszczy, rozpinają guziki, uwalniają rozgrzaną skórę spod warstw ubrań. Ręce Star sięgają do wnętrza spodni Jonathana. Jonathan zadziera jej halkę, całuje jej twarz, ucho, szyję. Star ociera się o niego coraz mocniej, ściska udami jego udo, wije się i jęczy. „O tak – dyszy, gdy czubki palców Jonathana zagłębiają się w nią – tak, wielki ogierze, zrób to, zrób ze mną rożka z dżemem, kochanie!”. Jonathan, z twarzą zanurzoną w jej piersiach, nie słyszy nic prócz szumu krwi. „Hm?” – sapie, nie rozumiejąc, o co jej chodzi. Star gubi rytm. „Nic takiego. Nie przestawaj. To jak… jak piosenka – jęczy. – Nie przestawaj, proszę”. Jonathan nie przestaje. Podnosi wzrok i patrzy na jej twarz, która w słabym świetle mieni się czerwienią i złotem. Star ma zaciśnięte powieki. To go niepokoi. Jakby nie była z nim, jakby wyobrażała sobie… Ale Jonathanowi nie jest dane dokończyć tej myśli. Nagle zamknięte oczy otwierają się szeroko. Star nieruchomieje w jego ramionach. „O Boże – mówi – to mój ojciec”. Ma rację. Ojciec wola ją w ogrodzie. Jego głos słychać coraz bliżej.
Reakcja Jonathana i Star jest błyskawiczna. Kilka chwil później już kompletnie ubrani znajdują się w połowie drogi do domu. Na ich twarzach doszukać się można jedynie anielskiej niewinności. Profesor chyba niczego nie zauważył.
– Tu jesteś, Astarte. Co, u licha, robiłaś w hangarze? Przykro mi, ale porywam pana Bridgemana. Musimy omówić parę spraw.
– Myślałam, że śpisz, tato.
– Spałem. Ale teraz przyszedł czas na interesy. Idziemy, chłopcze.
Jonathan niechętnie daje się prowadzić do gabinetu. Profesor chodzi tam i z powrotem z udręczoną miną. W tych dniach trudno nawet o spokojną drzemkę. Ostatnio znów jest gorzej. Świat zapełnia się analogiami, łańcuchem podobieństw i znaczeń, które uniemożliwiają wykonanie najprostszej czynności bez rozpraszania uwagi. Chęć zajęcia miejsca za biurkiem wywołuje kaskadę skojarzeń i zmusza do serii na wpół bezwiednych rytuałów. Jonathan patrzy osłupiały, jak profesor, mamrocząc coś pod nosem, wprawia w ruch stary drewniany globus w kącie gabinetu. Ściąga z półki oprawione roczniki „Puncha”, czyta na głos trzy polityczne dowcipy, rozgarnia płonące drwa w kominku, podejmuje zawstydzająco nieudaną próbę dotknięcia palców u nóg, zakręca globusem przeciwnie do ruchu wskazówek zegara i pospiesznie, jakby w poczuciu winy, opada na krzesło. Po paru minutach ustawiania przedmiotów na biurku w rzędy i odkładania ich na poprzednie miejsce, podnosi wzrok i przyciska palce do skroni.
– Co to ja chciałem powiedzieć?
– Nie wiem, panie profesorze. Profesor Chapel marszczy brwi.
– Masz rozpięty rozporek. Jonathan pąsowieje i zapina, co trzeba. Mars na czole profesora jeszcze się pogłębia.
– Myślałem o czymś, Bridgeman. Uważam cię za wyjątkowo inteligentnego i pojętnego młodzieńca.
– Dziękuję panu.
– Jesteś nam bliski. Nie tylko mnie, ale i mojej córce.
Serce Jonathana zaczyna walić jak oszalałe. Czyżby chodziło o jego zamiary wobec Star?
– Czuję, że rozumiesz sens mojej pracy i że byłbyś doskonałym…
– Tak, panie profesorze?
– …towarzyszem w długiej podróży. Bridgeman, nadszedł czas kolejnego wyjazdu do krainy Fotse. Mam zamiar wyjechać latem, po zakończeniu semestru. To będzie długa wyprawa, ponad pół roku. Chciałbym, żebyś był moim asystentem.
– Pańskim asystentem?
– Zgadza się. To jest, jeśli Astarte mi cię użyczy.
Profesor wybucha śmiechem. Jonathan mu wtóruje, pokrywając nagły przypływ lęku. Kraina Fotse? Przypominają mu się mężczyźni o zaczerwienionych oczach, przycupnięci przed chatą na Wystawie Imperium. Nagle gabinet wydaje mu się wilgotny i chłodny.
– I co ty na to, mój chłopcze?
Co on na to? Nic mu nie przychodzi do głowy.
– Dziękuję, panie profesorze.
– W takim razie jesteśmy umówieni. Wracaj do tego, co wam przerwałem. Na pewno nie zamierzaliście pływać łódką, prawda? Nie teraz. Jest środek nocy.
Jonathan wychodzi z gabinetu w stanie kompletnego oszołomienia. Kraina Fotse? Tak jakby ziemia przechylała się na boki, by strącić go w miejsce, do którego (czuje to wyraźnie) nie może jechać. Rozgląda się za Star. Chce jej powiedzieć, co się stało. Ale Star już śpi. Przez ponad godzinę Jonathan siedzi samotnie w hangarze, wsłuchany w plusk rzeki ginącej w czerni nocy.
W ostatnim dniu roku siedzą oboje na ławce w ogrodzie Barabbas College. Warden zaprosił ich na przyjęcie. Kwartet smyczkowy gra Haydna. Jonathan się uśmiecha. Star macha nogą. Precyzja muzyki trafia do nich obojga. Wkoło goście z kieliszkami szampana w rękach toczą optymistyczne rozmowy. Profesor jest gdzieś w środku, w bezpośredniej bliskości bufetu. Wszyscy z niecierpliwością czekają, aż wybije północ, kiedy to słudzy odpalą pierwsze fajerwerki i zacznie się pokaz sztucznych ogni. Od tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego dzieli ich niespełna minuta.
– Och, Star – mówi Jonathan.
– Och, Johnny – mówi Star.
– Jestem taki szczęśliwy.
– Naprawdę?
– Czemu pytasz? Ty nie jesteś?
– Oczywiście, że jestem. Słuchaj. Zbliża się.
Ludzie zaczynają odliczać: „Trzydzieści… dwadzieścia…”. Wrzawa rośnie, gdy goście wysypują się z budynku. Szef służby przyklęka niezgrabnie na jedno kolano i osłania dłonią zapałkę. Po chóralnym: „Zero!” odpala. Rakieta strzela w górę i eksploduje białą kaskadą ognia nad kaplicą. Słychać wiwaty i brawa. Jonathan bierze Star w ramiona. Wokół nich goście poklepują się po plecach i wymieniają energiczne uściski dłoni. Star nigdy nie była równie piękna.
– Kocham cię – mówi Jonathan i całuje ją. – Kochanie, to cudownie – mruczy Star.
– Tak? Naprawdę tak myślisz?
– Oczywiście, Johnny. Myślę, że to absolutnie cudowne.
– Więc zgadzasz się?
– Na co?
– Ale idiota ze mnie. Wszystko mi się poplątało. Wyjść za mnie. Wyjdziesz za mnie?
– Och, Johnny, najdroższy.
– Więc wyjdziesz za mnie?
Star patrzy na fajerwerki, które wzlatują w niebo, patriotycznie rozpryskując się na czerwone, białe i niebieskie rozety.
– To chwila bliska doskonałości, nie sądzisz? My w ogrodzie, fajerwerki, przyjęcie i wszystko wokoło.
– Powiedz tak, Star. Po prostu powiedz tak.
– Cóż, Johnny… Chodzi o to, że znowu wyjeżdżam.
Jonathan jest zdruzgotany.
– Wyjeżdżasz?
– Nie patrz tak na mnie. Wracam do Paryża. Jest tam pewna wspaniała Amerykanka, pani Amelia DeForrest z Chicago. Zakładamy wspólny interes. Ona ma mnóstwo pieniędzy i bardzo chwali moje projekty. Powiedziałam, że pozwolę jej zająć się tkaninami, reszta będzie należała do mnie.