Выбрать главу

Star każe kierowcy zatrzymać się na rogu. Prowadzi Jonathana w boczną ulicę ku drzwiom obwieszonym latarniami z czerwonego papieru. Odchylają przesłonę z koralików i wchodzą do mrocznej, niskiej sali. Za kontuarem mężczyźni z warkoczykami siekają warzywa, wrzucają do rondli i od czasu do czasu mieszają. Wokół pełno pary. Rojno jak w ulu. W mroku widać stoliki ustawione ciasno jeden przy drugim. To pierwsza chińska restauracja, do jakiej Jonathan zawitał, i ani trochę mu się nie podoba.

– Naprawdę będziemy tu jeść? – pyta. To nie jest wymarzone miejsce na romantyczną kolację.

– Oczywiście. Smażone mięso z ryżem i cebulką. Czy to nie cudowne?

Jonathan nie jest tego pewien. Niewielka salka jest zatłoczona i zadymiona. W porównaniu z resztą gości on i Star są przesadnie wystrojeni. Kelner podaje im duże niebiesko-białe półmiski z potrawą, którą trudno włożyć do ust bez oblania się sosem. Zasuszony Chińczyk przy sąsiednim stoliku puszcza do Jonathana oko i unosi w górę kciuki. Star jest w swoim żywiole. Je z łokciami na blacie, rzucając Jonathanowi szerokie uśmiechy między jednym kęsem a drugim. Jonathan uśmiecha się do niej i raz po raz dotyka pudełeczka z pierścionkiem w kieszeni. Może teraz? Nie. Lepiej zaczekać na stosowniejszy moment.

– A teraz – anonsuje Star, gdy przez zasłonę z koralików wychodzą na ulicę – czas na prawdziwą zabawę.

Łapią taksówkę i jadą w stronę rue Pigalle, gdzie zaczyna się strefa niskich, sypiących się budynków. Wygląda na to, że prawie w każdym mieści się bar albo kabaret. W powietrzu unosi się zapach benzyny. Ulicą płynie żądny wrażeń tłum. Pijani wytaczają się z lokali na chodniki, krzykliwie ubrane prostytutki stoją zbite w gromadki. W autach siedzą napuszeni alfonsi w smokingach, z papierosem w zębach. Całe miejsce pulsuje życiem i światłem. Nieświadomie Jonathan powraca do młodszej wersji samego siebie. Poprawiając krawat, usiłuje odnaleźć w tej krzątaninie jakiś ład. Wśród białych twarzy trafiają się ciemne: zawodzący latynoscy grajkowie, pary dobrze ubranych Murzynów zachowują się tak, jakby chodnik należał tylko do nich. Jonathana przechodzi dreszcz. Usiłuje strząsnąć z siebie stare wspomnienia. Wzniósł się już ponad tamto. Pierścionek w kieszeni przypieczętuje ten fakt. Dlaczego Star przywiozła go między tych ludzi? Czarni mężczyźni z laseczkami i w jedwabnych koszulach to zły omen.

Taksówka zatrzymuje się naprzeciw małego baru Le Grand Duć. Nad wejściem lśni trójkątny znak z czerwonym napisem BRICKTOP!

– Jestem dumna z tego odkrycia – mówi Star. – Mało kto zna to miejsce. A Brick jest cudowna.

Odźwierny w uniformie wita ich, gdy wchodzą do środka. Lokal jest niewielki. Na sali stoi zaledwie tuzin, może trochę więcej stolików. Bar jest pod jedną ze ścian. Na środku śpiewa rudowłosa kobieta. Akompaniują jej dwaj mężczyźni, jeden na fortepianie, drugi na bębnach. Większość stolików jest zajęta, ale kelner prowadzi ich do wolnego stolika w kącie. Jonathan rozgląda się niepewnie. Wszyscy w Le Grand Duć – piosenkarka, muzycy, personel i goście – są czarni.

– Hm, Star – szepcze zdesperowany – to lokal dla Murzynów.

– Tak, kochanie. Chłopcy z Oksfordu są tacy spostrzegawczy. Halo, Brick! Brick, moja droga!

Star macha do pieśniarki, która posyła jej całusa.

– Co my tu właściwie robimy?

– Świętujemy, Johnny. Nie patrz tak na mnie.

Zamawiają szampana. Jonathan walczy z narastającą falą złego nastroju. Jakby na złość piosenkarka intonuje smutną pieśń:

Czemu ludzie wierzą w znaki? Czemu ludzie wierzą w znaki? Pohukiwanie sowy zwiastuje czyjąś śmierć…

Kobieta ma amerykański akcent. Wokół nich rozwlekły amerykański angielski miesza się z francuskim. Jonathan zastanawia się, skąd wzięli się ci ludzie, skąd jest wyniosły dyrektor czy młody pomocnik kelnera, którego głowa raz po raz pojawia się w drzwiach kuchni, Jonathan czuje się zagrożony, osaczony. Tak jakby Afryka już sięgała po niego, zanim na dobre zadomowił się w Europie.

Sen o mętnej wodzie to kłopoty u drzwi Sen o mętnej wodzie to kłopoty u drzwi Twój mężczyzna odejdzie i nigdy nie wróci…

Kobieta przy sąsiednim stoliku gwiżdże na znak aprobaty. Rzuca spojrzenie na Star i mówi coś do swojej przyjaciółki, która wybucha śmiechem. Jonathan piorunuje je wzrokiem, lecz Star • zahipnotyzowana muzyką – zdaje się niczego nie zauważać.

– Nie czujesz ukłucia w sercu? To takie smutne. Od razu wiadomo, ile wycierpieli.

– Kto?

– Murzyni, głuptasie. Nie to, co ty czy ja. Najgorsze, co nam się przytrafiło, to nie zagrzana woda do porannej kąpieli.

Kiedy twój mężczyzna wraca do domu zły i mówi, że się starzejesz Kiedy twój mężczyzna wraca do domu zły i mówi, że się starzejesz To znak, że już kto inny robi dla niego rożki z dżemem…

Co powiedziała? Rożki z dżemem? Wracają wspomnienia z hangaru, jęki Star w ciemnościach. Od jak dawna tu przychodzi? Gdy Jonathan zmaga się z jakąś myślą, z nagłym podejrzeniem, do środka wchodzi grupka eleganckich białych. Bricktop jak na zawołanie zmienia ton na lżejszy, w ślad za nią pianista. Atmosfera staje się pogodniejsza, Jonathan obserwuje białe towarzystwo. Rej wodzi para: drobna blondynka i jej dużo starszy mąż, który tocząc promiennym wzrokiem dokoła, zdaje się mówić: „Patrzcie na moją żonę, jaka czarująca, jaka oryginalna…”. Najwyraźniej pokazują Le Grand Duć przyjaciołom. Bricktop staje przy ich stoliku i śpiewa specjalnie dla nich.

– Mają w sobie coś, prawda? Coś, co my utraciliśmy.

Wygląda na to, że Star ma wielką ochotę na rozmowę o Murzynach. Jonathan kurczowo ściska pudełeczko z pierścionkiem w kieszeni. Teraz albo nigdy.

– Star, kochanie. Chcę cię o coś spytać.

– Tak, Johnny?

– Chodzi o to, Star, że znamy się od dość dawna i wiesz, jak bardzo cię…

– Hej, skarbie! Miałem nosa, że znajdę tu swoją lubą!

W jednej chwili gibki jak kot mężczyzna sadowi się na krześle obok Star. Obejmuje ją ramieniem, przyciąga ku sobie i całuje w usta. Jonathanowi opada szczęka. On ją całuje. Ten mężczyzna. Całuje Star. I jest (nie, to niemożliwe; to się nie dzieje naprawdę) – czarny.

Czarny jak noc, jak smoła, węgiel, sadza, lukrecja i garnitury mistrzów ceremonii pogrzebowych. Czarny jak Biblia. Jego skóra lśni w blasku świec jak wypolerowane drewno. Z czarnymi rękami kontrastują różowe wnętrza dłoni. Grube usta przyciska do ust Star. Całuje ją, całuje Star. Całuje. Star. Czarny mężczyzna. Star.

– Star? – zaczyna Jonathan. Jego głos jest słaby i daleki.

– Sweets, co ty tu robisz? – głos Star rwie się z emocji. Jest wzburzona.

– Skarbie – mówi Sweets z wyrzutem – chciałem cię zobaczyć. A niby po co włóczyłbym się po tym wielkim mieście po zmroku?

Jonathana zaczyna boleć szczęka. Ciągle ma otwarte usta. Roześmiany Sweets odwraca się ku niemu i wyciąga czarno-różową dłoń. Tryska humorem, jest pewny siebie.

– Elvin T. Baker do usług, ale prawie wszyscy nazywają mnie Sweets. Jesteś przyjacielem mojej małej gwiazdeczki?

Jonathan siedzi znieruchomiały. Nie podaje mu ręki. Dobry nastrój Sweetsa gdzieś się ulatnia.

– Sweets, mówiłam ci, żebyś się nie pokazywał, kiedy mój ojciec jest w mieście.

– To twój ojciec? Trochę za młody, żeby być czyimś tatusiem.

– Nie wygłupiaj się. To Jonathan. Mój… Mój przyjaciel. – Star wygląda na upokorzoną.

– Star, co to za człowiek? – pyta Jonathan.

– O! – wtrąca Sweets podniesionym głosem. – Chcesz wiedzieć, kim jest ten człowiek? Jest jej facetem. Oto kim jest.

– Sweets! – Star prawie krzyczy. Wszystko odbywa się teraz w zwolnionym tempie. Jonathan zauważa szczegóły: zwężone oczy Sweetsa, diamentowe spinki przy mankietach, krój doskonale uszytego garnituru. I inne rzeczy: głowy zwracające się w ich stronę, by śledzić awanturę, rudowłosa piosenkarka dająca znak odźwiernemu.

– Johnny… – zaczyna Star. – Posłuchaj. Jonathan podnosi się z krzesła.

– Co ty wyprawiasz? Co robisz z tym… z tym…

– Szczeniaku, powiedz słowo na M, a już po tobie – cedzi przez zęby Sweets. – Nie jesteś na angielskiej herbatce.

– Sweets! – krzyczy Star. A potem: – Johnny!

Jonathan idzie do wyjścia. Star za nim.

– Johnny, zaczekaj!

Jonathan się odwraca.

– Chciałam ci powiedzieć, Johnny. Naprawdę chciałam. Nie wiedziałam, że tu przyjdzie.

– Co to znaczy „nie wiedziałaś”? On jest… On jest czarny, na Boga! Co cię z nim łączy? Nie możesz być… O Boże, jesteś. Od kiedy?

– Od jakiegoś czasu.

– Nie wierzę. Co by powiedział twój ojciec? Star wygląda na pewną swoich racji.

– Nie obchodzi mnie, co myśli mój ojciec, i szczerze mówiąc, jeśli dalej będziesz się tak zachowywać, twoje zdanie też przestanie mnie obchodzić. Och, Johnny. Lubię cię, wiesz, że cię lubię. Tyle że… Cóż, Sweets jest inny. Gra na fortepianie. Powinieneś posłuchać, jak gra. Jest cudowny. Taki inny. Egzotyczny. Silny. Nigdy nie spotkałam kogoś takiego jak on.

– Inny? Inny niż kto? Niż ja?

Star patrzy na niego z politowaniem.

– Tak, Johnny, niż ty. Daj spokój. Znam cię, Johnny. Czuję, że wszystko o tobie wiem. Gloucestershire, Chopham Hali, Oksford, bla bla bla. Jesteś słodki, ale dokładnie taki, jak wszyscy. Robisz to samo, co inni, i mówisz to samo, co inni. Wiem, że gdybym z tobą została, wzięlibyśmy ślub i mieszkalibyśmy na wsi, mielibyśmy konie i ogród różany i powoli byśmy marnieli, aż stalibyśmy się parą starych głupców w tweedach, którzy cuchną psią sierścią i uprzykrzają sobie życie.

– Ale Star, przecież jesteś Angielką. Myślałem, że właśnie tego chcesz.

– Kiedy to powiedziałam?