Jonathan spogląda ponuro na plik papierów. Gittens próbuje dodać mu otuchy.
– Wiedziałem, że to jakiś podejrzany facet. Zauważyłeś, że był ubrany jak oficer belgijskiej marynarki?
Profesor rozpiera się w jednym ze skrzypiących trzcinowych foteli w świetlicy.
– A tak na marginesie, zaprosiłem dziś resztę uczestników naszej wyprawy na kolację – oznajmia. – Powinni być lada chwila.
– Resztę uczestników, profesorze?
– Tak – odpowiada Chapel, strzepując owada z okularów. – Dwóch gości z Królewskiego Towarzystwa Geograficznego. Jadą z nami opracowywać mapy. Kolejny warunek uzyskania zezwolenia. Rząd chce pomiarów regionu zamieszkanego przez Fotse.
Towarzysze profesora słyszą o tym po raz pierwszy. Gittens unosi brew
– Jakich pomiarów?
– Nie mam pojęcia. Przypuszczam, że oni to panu objaśnią.
– Myślałem – wtrąca Morgan – że ziemia Fotse nie należy do nas i tam pomiarów nie robimy.
– Nie bądź głupi – warczy Gittens. – Oczywiście, że jest nasza. Tyle że nie pod naszą bezpośrednią kontrolą. Rządzimy przez lokalnych emirów, co wcale nie oznacza, że nie możemy sporządzać map tych terenów.
– Myślałem, że to sprawa francuskich…
– Ech, polityka, polityka – wzdycha Chapel. – Ci ludzie jadą z nami, żeby się rozejrzeć. Zobaczyć, jak ta ziemia wygląda. Polityka nie ma z tym nic wspólnego.
– Świetnie pan to ujął, profesorze – mówi Gittens z zachwytem.
– „Jak ta ziemia wygląda”. Świetnie.
Temat wydaje się zamknięty. Wszyscy rozchodzą się do swoich pokoi przebrać się do posiłku. O zachodzie słońca wylęgają na werandę, by słuchać odległego huku fal i czekać niecierpliwie, aż steward, sędziwy tubylec z plemiennymi bliznami na policzkach, skończy nakrywać do stołu. Gdy światło dnia niknie, z wnętrza klubu dobiegają krzyki, którym wtóruje śmiech. Na werandę wypada Famous, a za nim żylasty Europejczyk z ryżym wąsem, wymachujący rakietą tenisową.
– Sławny, tak? – krzyczy i okłada Afrykanina rakietą. – A z czego słyniesz, co?
– Proszę, panie, proszę… – powtarza Famous, starając się unikać ciosów.
– Nie rozumiesz, czarnuchu? – śmieje się mężczyzna. – Pytałem – płask! – z czego – płask! płask! – słyniesz?
Widok Famousa obrywającego w tyłek rakietą budzi powszechne rozbawienie. Nieszczęśnik podryguje komicznie i nieskładnymi zdaniami błaga o litość. Członkowie klubu wychodzą na zewnątrz, ciekawi przyczyn zamieszania. Nagle Jonathan znajduje się pośród dziko rechoczących mężczyzn, którzy tworzą krąg wokół oszołomionego sługi. Cofa się o krok, umożliwiając Famousowi ucieczkę.
– Dobry wieczór – rzuca rudzielec. Jego londyński akcent wywołuje na twarzy profesora chwilowy grymas. – Jesteście pewnie resztą wyprawy. Nędzne miejsce, co? – Wyciąga dłoń. – Marchant. George Marchant.
Rozpoczyna się prezentacja. Gittens zachęca profesora, by powtórzył swój dowcip z „jak ta ziemia wygląda”. Wtedy na werandzie pojawia się ktoś jeszcze. Wszystkie głowy zwracają się w jego kierunku. Nie chodzi tylko o imponujący wzrost nowo przybyłego (przechodząc przez drzwi, musiał się schylić). Jest w nim coś, co sprawia, że cichną wszelkie rozmów)’.
– Dobry wieczór, panowie – odzywa się mężczyzna. Jego glos jest matowy i jednostajny.
Marchant rozkłada szeroko ręce niczym zapowiadacz w cyrku.
– Pozwólcie, że przedstawię. Kapitan Gregg.
– Już nie kapitan, Marchant. Tylko pan.
Gregg wymienia uściski dłoni z uczestnikami wyprawy. Wszystkie spojrzenia wędrują ku jednemu punktowi. Tuż poniżej kości policzkowej Gregga widnieje głęboka dziura gruba na palec, której brzegi otacza nieregularna blizna. Jest w tym maleńkim kraterze coś nieprzyzwoitego i fascynującego zarazem. Niektórym kojarzy się z odbytem, innym z gwiazdą. Gregg ma zupełnie przeciętne rysy i niczym by się nie wyróżniał, gdyby nie to coś na policzku, co czyni jego twarz niepokojąco ruchliwą. Wygląda, jakby w każdej chwili miała zostać we-ssana w czeluść krateru wraz z resztą głowy. Gittens, który spędził wojnę przy biurku w Oksfordzie, wprowadza kombatancki nastrój.
– Gdzie pan służył? – pyta.
– Francja. Artyleria polowa.
Kiedy Gregg postępuje krok naprzód i znajduje się w kręgu światła rzucanego przez lampy oliwne, Jonathan widzi jego oczy: przenikliwe, kalkulujące oczy celowniczego, nawykłe do kalibrowania cudzych ust i rąk.
Przy stole rozmowa toczy się o mapach. Tak jak antropolodzy, Gregg i Marchant dopiero co przyjechali. Konkretnie z Persji, gdzie brali udział w ekspedycji prowadzącej pomiary wokół Morza Kaspijskiego. „Jakie pomiary?” – pyta Gittens. „Bardzo podobne do tych, które będziemy robić tutaj – odpowiada Marchant. – Pomiary terenów, których map jeszcze nie ma”.
W trakcie obiadu Gregg prawie się nie odzywa. W przeciwieństwie do Marchanta, który gada jak najęty. Zachęcany przez Gittensa, trajkocze o wilgotnym upale i suchym upale, o lwach i futbolu, o królu i niewygodach w Persji, które – czego jest pewien – nawet w połowie nie dorównają temu, co ich czeka w krainie Fotse. „Latryny – mówi ponuro. – Wszystko jest mniej lub bardziej kwestią latryn”. Parę razy Gregg przerywa Marchantowi, by sprostować informację albo ukrócić co bardziej chełpliwe uwagi.
– Sporządzanie map terenów, do których jeszcze map nie ma, to z całą pewnością pożyteczne zajęcie – wzdycha Gittens w pewnym momencie rozmowy. – Ale ja ciągle mam wątpliwości co do natury waszej pracy. Dlaczego kraina Fotse?
Marchant posyła mu znaczące spojrzenie.
– Skoro chcą mieć mapę, dotrzemy tam i zrobimy im mapę.
– Naukowa ciekawość, doktorze Gittens – wtrąca Gregg. – Czy może być ważniejszy cel?
– Absolutnie nie – odpowiada Morgan. – Prawda, profesorze?
Wszyscy patrzą na szczyt stołu. Ale profesor Chapel nie odpowiada. Zasnął pochylony na krześle. Tłuste policzki zwisają mu po obu stronach wysokiego, sztywnego kołnierzyka. Ma twarz człowieka, który nie musi (nareszcie!) niczego z niczym kojarzyć, co sprawia mu niewysłowioną ulgę.
Następny tydzień mija na targach z kupcami i łechtaniu próżności gubernatora przy stole. W chwilach spokoju Jonathan z ociąganiem przekopuje się przez papiery. Nie wygląda to zachęcająco. Trzy strony zajmuje sama lista zapisków, jakie powinien sporządzić, jeden komplet dokumentów dla wodza okręgu, drugi dla wodzów w poszczególnych wioskach, trzeci dla rady starszych w każdej wiosce, różnokolorowe pokwitowania dla konkretnych rejonów, różniące się kształtem karteczki dla kobiet i dla mężczyzn… Wszystkie przygotowania do wyjazdu do Afryki, od godzin spędzonych w uniwersyteckiej bibliotece po rozmowy z profesorem Chapelem (i wcześniejsze zajęcia: lekcje historii, pomiary głów, recytowanie poezji…), ukształtowały w wyobraźni Jonathana ten sam budujący obraz samotnego podróżnika, heroicznie wpisującego angielski charakter w rzeczywistość nieznanego lądu. Zamiast tego ma być kimś w rodzaju nadzorcy podatkowego. Coś poszło nie tak.
Pozostaje jeszcze kwestia samych Afrykanów. Podając mu posiłki, ścieląc jego łóżko czy wioząc go do portu, przestają być po prostu wyznawcami egzotycznych wierzeń czy elementami obcych struktur społecznych. Te abstrakcyjne istoty oddychają, jedzą, rozmawiają, śmieją się. Ich śmiech zamiera, gdy Jonathan wchodzi do pokoju. O to mu chodziło, do tego dążył. To przecież widoma oznaka, że jest panem. Dlaczego więc nie potrafi spojrzeć swoim sługom prosto w oczy? Dlaczego żałuje, że nie może powiedzieć tym ludziom, których twarze stają się nagle poważne i nieodgadnione: „W porządku, ja tylko udaję. Śmiejcie się, jeśli chcecie…”. Dlaczego?
Tego ranka, gdy ekspedycja wyrusza w dalszą drogę, Jonathan wstaje bardzo wcześnie. Klucząc między skorupami orzechów kokosowych, kawałkami drewna wyrzuconymi na brzeg i rozwłóczonymi wokół, idzie na plażę. Rybacy wypływają długimi pirogami na połów. Gwałtownie zanurzają wiosła, po czym wyciągają je z wody płynnym, lecz zdecydowanym ruchem. Powoli łodzie pokonują linię groźnie piętrzących się fal przybrzeżnych. Rybacy zarzucają sieci, dopiero gdy stają się ledwo widocznymi punkcikami na horyzoncie. Wiatr niesie ku brzegowi strzępki pieśni, którą zagrzewają się do pracy. Jonathan siedzi na piasku w miejscu, gdzie plaża opada stromo ku wodzie. Przez godzinę obserwuje kraby rozmiarów kciuka, uwijające się na styku lądu i morza. Plaża ciągnie się na mile. Kraby operują na całej jej długości. Strefa metropolitalnej krzątaniny przecinająca na dwoje strefę spokoju. Jest coś kojącego w ich małym światku na pograniczu dwóch wielkich światów; coś, czego Jonathan nie chce zostawić. Kiedy rusza z powrotem do Idubu, Famous nawołuje go przed bungalowem, a zniecierpliwieni antropolodzy czekają na werandzie.
Parowiec już jest. Przycumował na rzece, dwie mile od brzegu morza. Jego wygląd nie budzi zaufania. Prostokątny, płaskodenny kadłub z marnym dachem, kiedyś pomalowany na biało, po latach służby pokryty rdzą. W wielkim kole doczepionym do rufy niektóre łopatki noszą ślady sztukowania. Z kotła wyrastają dwa wąskie kominy, sterczące nad pomostem sternika. A pomost to zbita z desek buda, do której wchodzi się po drabinie. Ledwo czytelny napis na burcie głosi, że poczciwa łajba zwie się „Nelly”.
Prawie cały pokład zajmują klatki z ładunkami i skrzynie. Członkowie ekspedycji z trudem znajdują miejsce na rozwieszenie hamaków. Jonathan ląduje obok silnika. Załoga – milczący kapitan i trzech usmolonych pomocników – obserwuje pasażerów z ospałą obojętnością. Palacz od czasu do czasu dorzuca do kotła szuflę węgla i puka w szybki wskaźników.
Niektórzy członkowie klubu pofatygowali się odprowadzić swoich gości. Kiedy dziób „Nelly” zwraca się w górę rzeki, żegnają ich okrzykami pełnymi otuchy. Jonathana, który zdjął kapelusz, ostrzegają gwałtownymi gestami. Jonathan odpowiada machnięciem, udając, że nie rozumie, o co chodzi. Famous salutuje mu na pożegnanie. Jego głowę zdobi paradnie wielki hełm.