Выбрать главу
٭

Dzień po dniu kolumna posuwa się w górę nowo położonej żwirowej drogi. Wygląda jak podłużna biała szrama na czerwonej ziemi. Poganiacze szarpią lejce swoich złośliwych wielbłądów. Zlani potem tragarze dźwigają na głowach lżejsze ładunki – zamknięte na kłódkę skrzynki, namioty, cenny leżak profesora. Nocą Jonathan zasypia do wtóru ich smutnych pieśni. Usadowieni wokół ogniska tragarze śpiewają o brzemieniu ładunków i tęsknocie za domem. Kiedy Jonathan budzi się tuż przed świtem, oni są już na nogach. Rozdają kopniaki zwierzętom i w ponurym nastroju zabierają się do zwijania obozu. Pewnego dnia na horyzoncie zarysowuje się jakaś postrzępiona linia. Każdego ranka jest coraz wyraźniejsza. To pierścień wzgórz, które znaczą granice ziemi Fotse.

Droga kończy się gwałtownie w miejscu, gdzie grupa pięćdziesięciu albo i więcej mężczyzn z kilofami i walcami pracuje przy rozbijaniu ziemi i wyrównywaniu powierzchni. Niedaleko stoją wojskowe namioty z brezentu.

– Fotse – wyjaśnia Yusef. – Rząd przywiózł ich, żeby budowali drogę.

– Ci ludzie to Fotse? – pyta osłupiały Morgan. – A gdzie ich naszyjniki Fo? Gdzie ich grzebienie?

Robotnicy są ubrani jak wszyscy wieśniacy Hausa, bez jakichkolwiek oznak przynależności plemiennej. Nadzorca potwierdza, że zostali przywiezieni z ziemi Fotse do przymusowej pracy. Etnografowie wypytują ich przez chwilę, ale Fotse niechętnie odpowiadają nawet na najbardziej podstawowe pytania o imię i przynależność klanową. Nadzorca, Joruba z wybrzeża, jest zdumiony, że ekspedycja zmierza ku ziemi Fotse. „Pokażcie im broń – radzi. – Wtedy będą was szanować”. Profesor mówi mu, żeby nie był śmieszny, że Fotse to bardzo spokojni ludzie i radośnie go powitają, ponieważ na ich ziemiach jest wodzem. Nadzorca przyjmuje te słowa z całkowitą obojętnością. Bardziej go interesuje, czy mają dżin. Przydałby się mały dowód wdzięczności za to, że pozwolił im rozmawiać z robotnikami.

Każdego dnia ekspedycja przybliża się do linii wzgórz. Ziemia jest coraz twardsza i coraz bardziej spękana. Siedząc w kołyszącym się siodle, Jonathan patrzy przez zmrużone powieki na rozedrgany z gorąca świat na krawędzi wyparowania. Stopniowo teren się podnosi, a wokół pojawia się coraz więcej głazów. Wędrując wyschniętym korytem rzeki, wkraczają do doliny. Z obu stron otaczają ich strome zbocza obrośnięte powyginanymi krzewami, które uczepione są skał niczym kleszcze krowiej skóry. Coraz trudniej posuwać się naprzód. Mozolnie pną się po stromych stokach. Wielbłądy opierają się i szarpią uzdy. Wreszcie oczom ekspedycji ukazuje się pierwsza zagroda Fotse. Grupka stożkowatych chat, do której prowadzi ścieżka usiana wyschniętymi ludzkimi odchodami. Zagrodę, usytuowaną w strefie cienia rzucanego przez potężną skałę, otacza szachownica pól poprzedzielanych rzecznymi kamieniami. Tu i ówdzie w ziemi tkwią pale z przywiązanymi do nich znakami i talizmanami: zawinięta w trawę czaszka zwierzęcia dla ochrony przed zarazą, sznury koralików i pajęczych jaj, oznaczające pozycję tej parceli w negocjacjach Fo. Antropologów przejmuje radość, która zaraz zmienia się w rozczarowanie. Gospodarstwo jest opustoszałe.

Tak samo jest z drugim, trzecim i każdym następnym. Profesor, który oczekiwał grupki rozradowanych kobiet, intonujących tradycyjne pieśni powitalne, nie potrafi tego wyjaśnić. Tego wieczoru rozbijają obóz głęboko na terenach Fotse, nie ujrzawszy ani jednego Fotse. Na noc każą Yusefowi rozstawić wzmocnione straże. O zachodzie słońca Jonathan spogląda na przebytą równinę i zadaje sobie pytanie, kiedy znów ją ujrzy.

Nazajutrz rano ich podróż dobiega końca. Pod wyniosłą skałą, zwaną przez Fotse „Grzbietem Jaszczurki”, leży zagroda Daou, najważniejszego tutejszego wodza. Jego pola opadają ku wyschniętemu korytu rzeki, usianemu płaskimi kamieniami. Tuż za nim wznosi się następne skalne urwisko, naszpikowane grotami, w których Fotse składają swoich zmarłych. I znów historia się powtarza. W gospodarstwie wodza nie ma najmniejszych oznak życia. Zagroda dla kóz jest pusta. Białym ludziom cisza zaczyna dzwonić w uszach. I wtedy Gregg dostrzega jakiś ruch na samej górze. Podaje lornetkę Chapelowi.

– Chowają się w jaskiniach – stwierdza.

– Dobry Boże… – szepcze przejęty profesor. – Dlaczego? Nakazuje rozbić obóz. W towarzystwie Gittensa i Gregga, w eskorcie dwunastu ludzi Yusefa, wspina się po zboczu. Jonathan patrzy, jak powoli pną się ku jaskiniom, a potem schodzą. Profesor jest wstrząśnięty.

– Dacie wiarę? – grzmi. – Kazali mi odejść! Swojemu największemu wodzowi! A przecież dzięki moim pracom są znani w świecie!

– To lekka przesada, profesorze – uśmiecha się Gittens.

– Mam dość pańskich złośliwości! – wybucha profesor.

– Odejść? – pyta ostrożnie Morgan.

– Wygląda na to – stwierdza Gittens – że mają kiepską opinię o białych. Myślą, że zabierzemy ich do pracy dla rządu.

– Ale przecież mieli być pierwotni – Morgan z pretensją w głosie zwraca się w stronę profesora, jak człowiek, który stracił na giełdzie z powodu fałszywej informacji. Grzebie w plecaku, po czym wyciąga sfatygowaną książkę. – Pozwoli pan, że zacytuję pańskie słowa: „Fotse są łagodnymi, radosnymi ludźmi, niemal nie tkniętymi przez niszczący wpływ współczesności, ich pasterski…”.

– Tak, tak – przerywa profesor. – Co mogę na to poradzić, skoro rząd się do nich wtrąca? Wiecie, jak bardzo chcą zagonić tubylców do pracy. Próbowałem im to tłumaczyć, ale co ich obchodzi nauka! Z nimi da się rozmawiać tylko o przeklętych podatkach.

– Skoro chcą, żebyśmy odeszli – wtrąca Jonathan – może powinniśmy odejść?

Wszyscy patrzą na niego jak na szaleńca.

– Przestańcie skakać sobie do oczu – mówi Marchant – i patrzcie.

Z wylotów jaskiń na całej długości skalnego grzbietu wyłaniają się Fotse. Setki Fotse ze stadami kóz. Jakby zrodzili się ze skal, w których spoczęli ich przodkowie.

٭

Biali ludzie patrzą na Daou. Widzą wymizerowanego Fotse siedzącego na rzeźbionym drewnianym stołku. Fantazyjne nacięcia na twarzy giną w zmarszczkach. Ciężar różnokolorowych naszyjników Fo na piersi zdaje się ciągnąć go ku ziemi. Żony przycupnięte za nim wedle starszeństwa, podszczypują się, a każda cichcem wkłada sąsiadce termity we włosy.

Daou patrzy na białych mężczyzn i widzi kłopoty. Jego ludzie szepczą między sobą. Zakładają się o nowo przybyłych. Ktoś musi kultywować tradycję. Pewne rzeczy trzeba robić, nawet jeśli sprawiają przykrość. Daje znak deklamatorowi, który występuje naprzód i zapoznaje wszystkich z królewską genealogią wodza. Wylicza posiadłości jego zmarłego ojca, dzieci i najbardziej udane transakcje. Przechodzi do ojca jego ojca, potem do ojca ojca jego ojca, aż cofa się do zamierzchłej przeszłości spowitej mrokiem dziejów. Po każdych paru generacjach przychodzi czas na łyk pokrzepiającego napoju.

W miarę jak naszyjniki Fo splątują się jeden z drugim, a łańcuch długów i zobowiązań staje się coraz bardziej pogmatwany, nawarstwiają się zmartwienia władcy Fotse. Kiedy Daou słucha o swoim pochodzeniu, cień wielkiego zbocza stopniowo się wydłuża. Wkrótce ogarnia go wraz z jego ludźmi. W chwili gdy deklamator wymienia imię pierwszego przodka, już tylko biali i ich słudzy znajdują się w strefie światła. Nieco drżącym głosem Daou oznajmia gościom, że teraz ich kolej. Wypychają na środek najmłodszego z nich, który intonuje pieśń w swoim języku.

Jonathan śpiewa (fałszując na melodię „Land of Hope and Glory”): „Syn Je-re-my’ego Cha-pe-la, mą-dre-go i silnego…”. Swój poemat profesor starannie napisał na papierze maszynowym. Składa się z parunastu zwrotek, referujących dzieje rodu Chapelów wstecz do siedemnastego wieku i małorolnych gospodarzy z okolic Wiltshire. W trakcie występu Jonathana profesor pęka z dumy. Reszta intensywnie wpatruje się w czubki swoich butów. Kiedy pieśń dobiega końca, Fotse szemrają coś między sobą zakłopotani.

– Trochę za krótkie – mówi półgłosem Gittens. – Chyba myślą, że istniejemy od niedawna.

Choć Daou daje odczuć białym, że ich genealogia jest pożałowania godna, ostatecznie jest zadowolony, że nie przybyli tu zabrać więcej ludzi do pracy, i pozwala im rozbić obóz nad rzeką. Następne dni upływają na organizowaniu życia w obozie i płaceniu należności nadprogramowym tragarzom. Tak się fatalnie składa, że większość tragarzy chce odejść. Nie lubią Fotse, którzy są niewierni i jedzą zakazane pożywienie.

Któregoś ranka Yusef oznajmia, że chce odejść razem z innymi. Po tym oświadczeniu przed namiotem Jonathana dochodzi do awantury. Krzyki budzą go z koszmarnego snu, w którym ciemne, skaliste zbocze groziło runięciem na jego łóżko.

– Co się dzieje? – pyta, wyzierając z namiotu i przecierając oczy. Nie dostaje odpowiedzi, ponieważ Marchant wyłania się ze swojego namiotu, wymachując rewolwerem.

Yusef dygocze, przekonany, że Marchant zaraz go zastrzeli. Reszta tragarzy rzuca się naprzód z nożami i maczetami. W zamieszaniu Marchant strzela na postrach w powietrze. Do południa niewielu udaje się przekonać, żeby zostali. Mówią, że to inni boją się zanieczyszczenia, ale oni sami nie. Nie są przesądni. Są dzielnymi ludźmi. Ale są także biedni i chcą więcej pieniędzy. Profesor nie ma wyjścia. Musi dać, ile chcą.

Przez kilka następnych godzin w dolinie niesie się radosna pieśń wspomagana klaskaniem. Odgłosy odchodzącej kolumny Yusefa i tragarzy działają na wszystkich deprymująco. Nikt nie odzywa się do Marchanta, który chwyta za łopatę i wynosi się poza obręb obozu, by wykopać pierwszą latrynę.

Przez długi czas Fotse unikają białych. Wokół obozowiska nie ma wścibskich obserwatorów, nikt tamtędy nie przechodzi. Owa wrogość wzmaga napięcie wśród członków ekspedycji. I choć profesor utrzymuje, że to niepotrzebne, Gregg i Marchant postanawiają trzymać straż.

Którejś nocy Jonathan siedzi przed swoim namiotem. Przypatrując się Greggowi, który robi obchód obozu ze strzelbą w zagięciu ręki, dostrzega na skałach pojedyncze migoczące światełka. Stopniowo dołączają do nich następne, aż zbocze jarzy się od nich jak kopiec termitów. Przez następne godziny światełka nie znikają. Jonathan patrzy jak zahipnotyzowany. Jego pusty notes leży nietknięty na kolanach.