Kolejny dzień marszu u podnóża masywu przytłacza Jonathana jeszcze bardziej. Tej nocy nie może spać. Słyszy jakieś hałasy na obrzeżach obozu, najpierw na jednym krańcu, potem na drugim. Wydaje mu się, że widzi jakieś postacie krążące wokół jego namiotu. Zamiast rozchylić wejście albo wyjść na zewnątrz z rewolwerem, znieruchomiały leży pod przepoconym kocem z szeroko otwartymi oczyma i rękami wzdłuż ciała i myśli: „Niech przyjdą”.
Nie przychodzą. Rano Jonathan orientuje się, że tragarze uciekli. Ich koce ciągle leżą przy żarzącym się ogniu. Jonathan nawołuje przez dłuższą chwilę, ale odpowiada mu cisza. Kiedy snuje przypuszczenia, co się mogło stać, świat zaczyna skakać mu przed oczami. Manierka, z której pociąga łyk słonawej wody, ciąży mu niemiłosiernie, a światło, sączące się przez szkła okularów słonecznych, staje się nieprzyjemnie jaskrawe. Otumaniony, próbuje zwinąć obóz. Odkrywa jednak, że złożenie namiotu jest bardzo skomplikowane. Roluje go i usiłuje wcisnąć do pokrowca. Bez powodzenia. Jonathan opada z sił. Pałęta się po obozie, rozrzucając rzeczy; a kiedy w bezsilnej wściekłości wzywa służących, potrafi myśleć tylko o szaleńczym pulsowaniu w głowie. Powoli zdaje sobie sprawę, że to gorączka. Ciągle jednak czuje impuls do dalszego marszu, nawet jeśli przyjdzie mu wędrować samotnie.
Sprzętu jest zdecydowanie za dużo dla jednej osoby. Część ekwipunku Jonathan układa na stosie pod drzewem. Reszty nawet nie rusza z miejsca. Pakuje do plecaka konserwy, podnosi z ziemi koc, bierze strzelbę. To najważniejsze rzeczy. Obóz zdaje się odmawiać mu wsparcia. Wstrząsany dreszczami Jonathan wlecze się ku ścieżce, by kontynuować wędrówkę. Tylko dokąd właściwie szedł? Ubite gliniaste podłoże przechodzi w piarg, po którym coraz trudniej stąpać. Jonathan ledwo stawia jedną stopę przed drugą. Słoneczny żar leje się z nieba wprost na jego odsłoniętą głowę (Gdzie jest kapelusz? Czyżby go upuścił?), aż wreszcie tak mieni mu się przed oczami i kręci w głowie, że musi na chwilę usiąść. Zanim się spostrzega, już leży na ziemi i tępo wpatruje się w niebo, mając w polu widzenia gałąź drzewa, która przypomina pęknięcie na błękitnej szybie.
Jonathanowi wydaje się, że umiera.
Na jego pokrytym kurzem ciele nie ma ani jednej kropli potu. Wstrząsają nim dreszcze, fale zimna przechodzą od rąk i nóg ku żołądkowi, wywołując mdłości. Zaczynają się halucynacje. Wysoko na stoku przywarł do skal stary mężczyzna w czerwonych butach i czerwonym kapeluszu. Wizja Jonathana nabiera intensywności. Starzec niczym pająk przesuwa się po skalnej ścianie głową w dół. Czasem wczepia się w skałę i posypuje dłonie białym proszkiem czerpanym z woreczka zawieszonego u pasa. Czasem nonszalancko zwisa na jednej ręce nad urwiskiem, mając pod stopami jedynie kilkaset stóp powietrza. Porusza się szybko i po linii prostej. Czerwień jego butów i kapelusza jest tak intensywna, że aż nieprawdopodobna… Następny obraz, jaki ukazuje się oczom Jonathana, to twarze Fotse, szczelnie wypełniające błękitną przestrzeń nad jego głową. Mężczyźni o zamazanych oczach i skomplikowanych spiralnych bliznach. Wyciąga się do niego wiele rąk, blizny wirują mu przed oczami, usiłuje siąść, ale jedyne, na co potrafi się zdobyć jego ciało, to kolejny napad dreszczy. Ktoś podaje mu wodę. Błękitne okno nieba kołysze się raz w lewo, raz w prawo, raz w lewo, raz w prawo – do wtóru niskich głosów, intonujących w kółko tę samą pieśń. Słońce nieznośnie pali mu skórę. Niebo podskakuje i drga, póki w jednej chwili nie znika z pola widzenia. Teraz jest już tylko chłód i ogień migający na kamieniu. Jonathan wie – to jedna jedyna pewna rzecz – że jest teraz pod ziemią.
Fotse niosą go do wnętrza ziemi i układają w miejscu, gdzie pod nogami chrzęszczą kamienie, a sufit przypomina kopułę. W świetle ognia Jonathan widzi na ścianach jaskini tysiące czerwonych odcisków dłoni. Nagle widok przesłaniają mu nisko pochylone nad nim głowy. Jedna z nich w czerwonej czapce. Należy do starca, który potrząsając kościaną grzechotką i rozczapierzając kończyny jak pająk, półgłosem szepcze mu coś do ucha. Do Jonathana wyciąga się wiele rąk. Powoli zaczynają go rozbierać. Jonathan czuje palce rozpinające mu guziki, zdejmujące pasek przy szortach. Nie ma siły protestować, gdy łapią go za kostki i rozsuwają nogi; gdy obce palce pocierają i szczypią każdy skrawek jego ciała, rozchylają pośladki, unoszą mosznę, otwierają usta; gdy zagłębiają się w nos i uszy, odsuwają napletek, podnoszą ręce i przesuwają się po włosach. Przez cały czas miga mu przed oczami wyrazista twarz starca w czerwonej czapce. Słyszy klekot grzechotki i intonowanie, milknące na krótko, by powrócić ze zdwojoną mocą. Ręce smarują go od stóp do głów gliną, która w miarę wysychania tworzy kaolinowy pancerz na skórze. Zęby Jonathana zgrzytają o twardą krawędź glinianej miseczki. Ktoś unosi mu głowę i poi jakimś gorzkim płynem, który strużką cieknie po brodzie.
Jonathan opada z powrotem na ziemię.
A potem wzbija się pod sklepienie jaskini, podczas gdy jego ciało tarza się w pyle, wije, zgrzyta zębami z bólu, którego tak naprawdę nie czuje, ponieważ jego duch wyrywa się z ciemnego łona jaskini przez wylot w Grzbiecie Jaszczurki i szybuje daleko, coraz dalej, coraz szybciej, aż zagajniki na ziemi upodabniają się do spadających gwiazd. I wtedy lot, równie nagle, jak się rozpoczął, zostaje przerwany. Duch Jonathana zawisa przez moment nad obozem ekspedycji i widzi posępne twarze wpatrzone w ogień. Te twarze drgają i zamazują się, gdy jakaś siła wzywa go do powrotu i wtłacza przez czubek głowy do wnętrza ciała, teraz uwięzionego w twardej glinianej skorupie, wewnątrz której wszystko jest płynne, bezkształtne i zmienne.
Jonathan leży tam wiele godzin, a może dni. Wypalone pochodnie zastępowane są nowymi, a odciśnięte dłonie poruszają się po stałej orbicie jak gwiazdozbiory w planetarium. Czasem zjawiają się młodzi adepci, by go nakarmić. Łyżeczka za łyżeczką podają mu owsiankę, a potem porcję gorzkiego lekarstwa. Jonathan patrzy na sklepienie pokryte odciskami rąk i czuje, jak skała oddycha. Na dźwięk głosu starca odkrywa, że może odwracać głowę, a jego ręce słuchają poleceń. Czuje podłogę, na której leży, słyszy chrzęst dotykanych kamyków. Palcami trafia na jakiś ostry przedmiot. Podnosi go ku oczom i rozpoznaje kawałek kości. Co za dziwne uczucie: móc latać, być zamkniętym w glinianej skorupie i leżeć na dywanie z kości, wyściełającym potężną, żywą skałę.
Ludzie przychodzą i odchodzą, ale starzec jest przy nim cały czas. Potrząsa grzechotką, monotonnym głosem intonuje pieśni, niestrudzenie odprawiając swój prosty rytuał w skalnej niszy, w której mieści się ołtarzyk zastawiony najrozmaitszymi przedmiotami. W tykwach są jeszcze kleiste resztki ofiarnego napoju. Są kute noże z mosiądzu, wiązki ziół, czaszka psa owinięta wyschłą trawą. Wnętrze niszy jest tak obficie spryskane kredą, krwią i piwem z prosa, że na pierwszy rzut oka trudno dostrzec inne przedmioty: scyzoryk, podręczne lusterko, puste puszki po fasoli i dwie laleczki, o których istnieniu zupełnie zapomniał. To kupione w porcie figurki kolonialistów o długich nosach i w bulwiastych kapeluszach. Wszystko skradzione z obozu i przyniesione do grot zmarłych.
Przychodzą młodzi mężczyźni. Klęknąwszy przed starcem, przekazują wiadomości, w zamian otrzymując błogosławieństwa. Jonathan obserwuje to wszystko i coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że znalazł się w tajnej siedzibie sztabu, że ołtarz jest wojskową mapą spornego terytorium, a natłok przedmiotów magiczną siecią triangulacyjną krainy Fotse, jego własnego ciała i jaskiń. Starzec zauważa, że Jonathan się ocknął, i z miejsca przerywa rytuał, jakby to była zwyczajna czynność, jakby naprawiał narzędzia albo przygotowywał posiłek. Zaczynają rozmawiać. Choć trudno o całkowite porozumienie, choć ich kontakt jest fragmentaryczny i rozmowa się rwie, Jonathan powoli zaczyna rozumieć, co starzec ma mu do powiedzenia: przy ich rozmowie obecni są wszyscy zmarli i usłyszą każde słowo.
Jonathan siada i wypija trochę wody. Przez chwilę milczą obaj, wsłuchani w oddech skały. Potem starzec opowiada mu o przodkach, którzy przestali wychodzić z jaskiń i prowadzić kobiety podczas ceremonii. Czas rozpadł się na „przedtem” i „teraz”, a wszystko z winy czarowników. Mówi, jaki piękny byłby świat bez czarów, które niszczą życie spokojnych ludzi; jak ludzie wyobrazili sobie to piękno i połączyli się – mężczyźni z różnych klanów i rodów, w różnym wieku, członkowie tajemnych stowarzyszeń – w nowe stowarzyszenie, najbardziej tajemne z tajemnych, które przybrało miano od twardej trawy o szerokich źdźbłach, zwanej przez Fotse „igłą”. Podziemna część trawy-igły nie ma ani początku, ani końca; to niewidoczna plątanina łyka, które wypuszcza pędy tak ostre, że potrafią przeciąć skórę, jeśli człowiek jest na tyle głupi, by na nie stąpnąć. To samo dzieje się ze stowarzyszeniem igły. Nie ma ani głowy, ani środka. Wzrasta pod ziemią Fotse, lecz kiedy nadejdzie czas, wystrzeli na powierzchnię i unicestw czary raz na zawsze.
Starzec mówi do Jonathana, który to zapada w sen, to się budzi. Wraz z napływającymi falami gorączki na przemian traci i odzyskuje świadomość. Stopniowo dociera do niego, co starzec chce mu powiedzieć. U czarowników wszystko jest na odwrót. Dla nich dobro jest złe, a zło dobre. Najwyższy czas na zniszczenie czarów. Czarownicy, których Fotse chcą unieszkodliwić, obozują w dolinie. Z nastaniem dnia wszyscy biali będą martwi.