Starzec mówi coś jeszcze. Czarownicy mają na ciele znaki, które niezawodnie zdradzają ich złą naturę. Obejrzał ciało Jonathana w poszukiwaniu takich znaków i nie znalazł ani jednego. Choć ze skórą wywróconą na drugą stronę i ze strzelbą, która wypuszcza na odległość małe, twarde przedmioty powalające ludzi, wygląda jak czarownik, w jego przypadku wygląd jest mylący. Zdarza się czasem, że ktoś da się zwieść towarzyszom podróży, nie odczyni uroków albo zaśnie w niebezpiecznym miejscu, a wtedy jego ciało zasiedlają duchy.
W sposób najłagodniejszy z możliwych starzec uświadamia Jonathanowi, że został opętany przez ducha Europejczyka. Już niedługo stowarzyszenie igły wyrośnie spod ziemi, zabije tamtych białych i zmiele ich kości na proszek, ale w jego wypadku nie będzie to konieczne. Zamiast tego starzec wygoni z niego ducha (co, niestety, będzie bolesne).
Jonathana ogrania strach. Błaga starca, by tego nie robił. „Proszę… Nie jestem zły. Nie jestem czarownikiem. Jeśli wygonisz ze mnie tego ducha, nic nie zostanie”. Stary człowiek klepie go uspokajająco po plecach i podaje tykwę z gęstym, gorzkim napojem.
Po pierwszym łyku wnętrzności Jonathana łapie gwałtowny skurcz. Wymiotuje. Starzec znów każe mu pić. Jonathan znów wymiotuje. Wszystko powtarza się do chwili, aż Jonathan ma wrażenie, że patrzy na swoje zaślinione dłonie z bardzo daleka. Odległość zwiększa się raptownie, jakby jego ciało wyciągało się pod sklepienie jaskini. Potem dzieje się z nim coś niepokojącego. Choć nadal jest w jaskini i leży w środku konturu postaci obwiedzionego przez starca kredą, jednocześnie wylatuje przez ujście jaskini w dół zbocza ku obozowi białych ludzi. Ziemia miga mu pod stopami, gdy przelatuje nad nią biały jak kość lśniąca w księżycowej poświacie.
Siedzą na ziemi pokrytej popiołem i patrzą na niego szklanymi oczyma. Łyżka za łyżką wkładają jedzenie do wielkich ust i od czasu do czasu drapią się żółtawymi paznokciami. Za profesorem leży arka przedmiotów martwych, stos skrzynek, które w ciągu ostatnich tygodni on i Gittens ostrożnie i skrupulatnie zapełniali. Wzięli wszystko, co się dało zabrać z ziemi Fotse: garnki na wodę, motyki, kości do wróżenia, naszyjniki Fo… Czego się nie dało wziąć, utrwalili na fotografiach. Klisze zapakowali razem z przedmiotami. Ze światłem w nich uwięzionym są ostatnim świadectwem z ginącego miejsca, które w ich oczach jest już historią.
Jonathan unosi się nad obozem i patrzy. Widzi skradających się wojowników. Rząd ruchliwych czarnych pleców dążących ku jednemu punktowi, ku pomarańczowej kuli ogniska. Widzi białych w trakcie jedzenia. U nich rzeczywiście wszystko jest na opak.
Starzec potrząsa grzechotką i intonuje pieśni, a młodzi adepci, przytrzymując pacjentowi ręce i nogi, smarują mu twarz i barki popiołem. Potem rozgrzewają w ogniu metalowe głownie. Tak trzeba, ponieważ rzecz dotyczy skóry, która potrafi zwieść, jeśli przestrzeń i czas nie są w niej utrwalone tak, by człowiek nigdy nie zboczył z drogi. Tego nie da się zrobić bez bębnów. Duchy komunikują się za pośrednictwem określonych dźwięków. Bębny dudnią więc i łomoczą coraz donośniej, coraz intensywniej. Nad głową pacjenta krąży maska podawana z rąk do rąk, by zachęcić ducha do wyjścia. Rozżarzone głownie raz za razem dotykają różnych miejsc na jego ciele: krzyża, karku, ud, ramion i klatki piersiowej. Każde dotknięcie rozgrzanego metalu nadaje Jonathanowi właściwy kierunek, wiąże go nierozerwalnie z czasem i z miejscem, w którym powstają znaki. Odtąd już gdziekolwiek się znajdzie i gdziekolwiek zaśnie, nigdy się nie zagubi.
Przy każdym dotknięciu rozgrzanego metalu Jonathan wrzeszczy wniebogłosy. I znów wzlatuje nad ziemię, która jest teraz świadkiem krwawych scen. Widzi drewnianą konstrukcję i rozpostarte na niej ciała Tdrisa, Alego i Danjumy z rozprutymi brzuchami, z wnętrznościami rozwłóczonymi w poszukiwaniu magicznych substancji. Teraz jakaś siła kieruje go ku dolinie, gdzie setki postaci skradają się w ciemnościach, gdzie igły wyłaniają się spod ziemi i dążą w stronę ognia czarowników.
Jonathan czuje, że duch rozluźnia uścisk. Rozszalały i nienasycony rozrywa mu teraz ciało, szarpie na strzępy, rozrzuca na wszystkie strony kęsy mięsa spływające krwią. Wraz z Jonathanem kawałkowany jest cały świat. Z gardła Jonathana znów wydobywa się krzyk. Bez odpowiedniej osłony rzeczywistość jest nie do zniesienia. Przed Jonathanem otwiera się otchłań. Wszystko, co dotąd utożsamiał z sobą, wyszarpnięto z niego. Pozostał jedynie straszliwy bezład rodem z koszmarnego snu.
Wojownicy wbiegają w krąg ognia. W konfrontacji z ich magiczną bronią kule białych zamieniają się w wodę. Napastnicy unoszą i opuszczają ramiona, sieką i tną. Ostrza zgrzytają o kości, przecinają ścięgna, wypruwają wnętrzności, które wylewają się przez rozcięte koszule khaki na nogi w workowatych szortach. Głowa Gregga z wykrzywioną twarzą leży na boku w popiele. Profesor nie ma już żadnych skojarzeń. Z jego rozłupanej czaszki wypłynął mózg, a twarz jest bezforemną miazgą. Gittens błaga, Morgan ma ironiczną minę, a Marchant przeklina, gdy napastnicy patroszą jednego po drugim. Po wschodzie słońca w dolinie panuje grobowa cisza. W jaskiniach umarłych też.
Tydzień po tygodniu Fotse przyzwyczajają się do życia bez czarów. Ludzie wracają do codziennych zajęć. Rolnicy na pola, kowale do kuźni, Daou do mediacji między skłóconymi żonami, a bard do pracy nad cyklem pieśni opiewających zwycięstwo dobra nad złem.
Nadchodzą deszcze. Pustynia okrywa się dywanem pięknych, choć efemerycznych kwiatów. Fotse oddają się spekulacjom na temat długości okresu kwitnienia i następnych plonów prosa. Deszcze się kończą. Nad ziemię Fotse nadlatuje harmatan. Mężczyznom Fotse piasek zgrzyta w zębach. Kobiety Fotse czują ból w plecach od ciągłego schylania się i wymiatania piasku naniesionego do chat. Miejsce poniżej zagrody Daou, gdzie był obóz czarowników, jest tylko wspomnieniem. Został po nim zaledwie ciemniejszy ślad po ognisku. Większość rzeczy białych poszła z dymem, ale kilka pozostałości trwa nadal – wybielona czaszka ułożona na ołtarzu w grotach, zmatowiały teodolit dodany do kapliczki.
Choć duchy Europejczyków przegnano z ziemi Fotse i przodkowie znowu prowadzą kobiety w ich tańcu, wydaje się, że rany czasu się nie zaleczyły. Nadal istnieją stare czasy i nowe czasy. Mędrcy twierdzą, że po niebie nad Grzbietem Jaszczurki ciągle płyną białe chmury, a dzikie psy ciągle nawołują się po nocach. Te rzeczy są widomą oznaką ciągłości. A jednak zmiana zdaje się dotyczyć wszystkiego, nawet chmur i psów. Być może czas, raz przerwany w jednym punkcie, już nigdy nie wróci do poprzedniego stanu.
W dole siatka dróg podpełza coraz bliżej, rodząc wiosło betonowych domków o płaskich dachach, w których nikt jeszcze nie mieszka.
12 stycznia
Ministerstwo do spraw Kolonii do Rządu Jego Wysokości na Oil Coast
101. Prosimy o informacje o miejscu pobytu wyprawy Chapela na ziemię Fotse.
14 stycznia
Rząd Jego Wysokości na Oil Coast do Ministerstwa do spraw Kolonii
214. Treść 101 niejasna. Ekspedycja Chapela przebywa u Fotse od czerwca.
16 stycznia
Ministerstwo do spraw Kolonii do Rządu Jego Wysokości na Oil Coast
105. Dotyczy 214. Ekspedycja oczekiwana w Londynie. Mają spóźnienie. Czekamy na informacje. Pilne.
4 lutego
Rząd Jego Wysokości na Oil Coast do Ministerstwa do spraw Kolonii 245. Dotyczy 105. Żadnych wieści o ekspedycji Chapela.
5 lutego
Ministerstwo do spraw Kolonii do Rządu Jego Wysokości na Oil Coast
114. Dotyczy 245. Oczekujemy informacji o ekspedycji Chapela. Sprawa najwyższej wagi.
1 marca
Rząd Jego Wysokości na Oil Coast do Ministerstwa do spraw Kolonii 287. Dotyczy 114. Z żalem informujemy, że członkowie ekspedycji Chapela zostali zamordowani na ziemiach Fotse. Policja rozpoczyna dochodzenie. Czekamy na dalsze wskazówki.
Rozbity zegarek, starannie zawinięty w bibułkę, zostaje przesiany do ambasady brytyjskiej w Paryżu i za jej pośrednictwem przekazany pannie A. Chapel. Jego nadejście mąci radosną uroczystość ogłoszenia zaręczyn panny Chapel z nowym nababem Fatehpuru, poznanym w trakcie przyjęcia na jachcie w Nicei. Parowiec mozolnie płynie w górę rzeki z żołnierzami piechoty. Jego ładunek na przemian drzemie i beznamiętnie oddaje się hazardowi, póki nie zostaje wysadzony na ląd przy nabrzeżu w mieście zwanym teraz Przystanią Shorta. Miasto tętni życiem. Ściągnęli tu przybysze z głębi kraju, skuszeni jasnymi światłami i pensją. Na rogu fryzjer goli klienta, na schodach drewnianego budynku sądu siedzi paru pijaków.
Wzdłuż głównej drogi, która biegnie z miasta na północ, stoją słupy telegraficzne. Na poboczu odpoczywają robotnicy. Patrzą na przemieszczaną artylerię, zaprzęgnięte muły, koła dział wzbijające czerwonawy pył.
Wielbłąd łypie na Jonathana złym okiem. Idąc obok zwierzęcia, Jonathan musi pamiętać, by nie znaleźć się w zasięgu jego nóg. Obaj mozolnie pną się łagodnymi nawietrznymi stokami wydm, a potem schodzą stroną zawietrzną, brnąc po kostki w osypującym się piasku.
Jonathan ma przed sobą długi szereg brnących przez wydmy wielbłądów powiązanych razem postronkiem. Ich garby kołyszą się przy każdym kroku. Ten ruch karykaturalnie podkreślają jeszcze toboły umieszczone na ich grzbietach. Poganiacze ciągną za uździenice. Pieśniami i przyjaznym pokpiwaniem przekonują swoje wielbłądy do dalszego marszu.
Za każdym razem, gdy Jonathan poprawia kaptur swojego burnusa, by osłonić oczy przed słońcem, wsuwa rękę pod spód i przeciąga palcami po bliźnie na szyi. Teraz podróż jest dla niego wszystkim. Nie myśli o celu wędrówki. Dziś spędzi noc pod wysokim sklepieniem nieba. Jutro wyruszy dalej.