Выбрать главу

© Copyright by Andrzej Wardziak.

Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.

Tytuł: Infekcja - Genesis

Autor: Andrzej Wardziak

Redakcja: Bartosz Szpojda

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Ilustracja i projekt graficzny okładki: Rafał Kapica

Redaktor prowadząca: Agnieszka Pietrzak

Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

www.pascal.pl

Bielsko-Biała 2016

ISBN 978-83-7642-858-1

eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux

Poniedziałek.

Przedmieścia Warszawy, godzina 20:27.

Tato, a… – zaczął niepewnie chłopak.

– Tak? – zapytał ojciec.

– Nie, nic… tylko… wiesz… – dzieciak wyraźnie się zmieszał. Mężczyzna zdecydował się nie naciskać i poczekać, aż ten sam powie, co mu leży na sercu. „Niech się uczy, później mu się to przyda” – pomyślał.

– Nic już – pięciolatek równie szybko zakończył, co rozpoczął dyskusję. Uniósł głowę i uśmiechnął się do ojca. Ten odwzajemnił uśmiech, zmierzwił mu włosy i spojrzał na sygnalizację dla pieszych.

Był ciepły, letni wieczór. Obaj nie mieli żadnych planów poza powrotnym spacerem do domu, dlatego po prostu stali i czekali na zmianę świateł, rozkoszując się wspólnie spędzaną chwilą. Gdy zaświecił się zielony ludzik, ruszyli. Naraz malec poczuł, jak ojciec gwałtownie go łapie i odciąga na bezpieczny chodnik. Sekundę później przez pasy pędem przejechała karetka, zawodząc żałośnie i błyskając na wszystkie strony dwukolorowymi światłami.

– Kto tam pojechał? – zapytał zdezorientowany i wystraszony maluch.

– Nie wiem – odpowiedział zgodnie z prawdą ojciec.

– Aha – kiwnął głową chłopczyk.

Mężczyzna rozejrzał się kilkakrotnie w obie strony, zanim ponownie zdecydował się ruszyć przez jezdnię.

– Tętno? – zapytał medyk, dezynfekując przedramię przed wbiciem igły.

– Siedemdziesiąt na czterdzieści – odpowiedziała koleżanka.

– Cholera. Stasiu, bądź tak miły i nie zabij nas po drodze. Ale nie zwalniaj – zwrócił się do kierowcy, walcząc o utrzymanie równowagi.

– Nie widziałem ich, stali za słupem – odpowiedział Stanisław przepraszającym tonem, nie odrywając wzroku od jezdni. Pracował w pogotowiu najdłużej z całej trójki, co pozwalało mu w podobnych sytuacjach zachować zimną krew.

– Dobra, nie tłumacz się – rzucił lekarz nieco żartobliwie. – Daleko jeszcze?

– Jakieś trzy minuty. Chyba że przykorkujemy się przy budowie.

– Lepiej nie, bo nasz pacjent ma niewiele czasu.

Karetka pędziła ulicą Pułkową. Kierowca zamierzał zjechać w Marymoncką i dojechać nią prosto do Szpitala Bielańskiego. Nagle urządzenie monitorujące funkcje życiowe pacjenta, trzydziestoletniego mężczyzny, który niespodziewanie zemdlał na środku ulicy, zaczęło wydawać jednostajny, ciągły sygnał. Młody ratownik spojrzał na jasnozieloną linię, biegnącą przez monitor, i zaklął. Koleżanka popatrzyła mu z niepokojem w oczy, jednak po sekundzie przeniosła wzrok, zerkając nad jego ramieniem. Chłopak zdążył tylko zauważyć, jak jej źrenice rozszerzają się z przerażenia.

I była to ostatnia rzecz, jaką zarejestrował w swoim życiu.

Karetka wbiła się w cysternę, wyjeżdżającą z ulicy Heroldów. Poduszka powietrzna zadziałała, jednak w starciu z taką ilością metalu nie miała najmniejszych szans – musiała ustąpić kierownicy oraz desce rozdzielczej, które zatrzymały się kilka centymetrów od oparcia fotela, więżąc kierowcę w śmiertelnym uścisku. Medycy jadący obok niego, niczym szmaciane kukły wrzucone do wirującej pralki, wypełnionej gwoźdźmi i żyletkami, zostali potwornie połamani i porozrywani przez wirujące fragmenty ambulansu i sprzętu medycznego. Samochód uderzył tak mocno w kilkudziesięciotonową ciężarówkę, że ta przechyliła się i przewróciła, co spowodowało uszkodzenie zbiornika i wyciek przewożonych toksycznych substancji. Na skutek wypadku zwłoki całej czwórki wylądowały w rozlewającej się błyskawicznie po ulicy, radioaktywnej kałuży.

Kilka osób stojących w bezpiecznej odległości bało się wejść w kontakt z niepokojąco fosforyzującym płynem. Wiedzieli, że i tak nie pomogą tym, którzy w nim leżą – nie trzeba było fachowej wiedzy medycznej, żeby stwierdzić, iż wszyscy nie żyją. Zgodnie z podstawami pierwszej pomocy, resuscytacji krążeniowo-oddechowej nie wykonuje się, gdy klatka piersiowa i głowa poszkodowanego leżą oddzielnie. A to skutecznie dyskwalifikowało zmaltretowaną ratowniczkę przed wszelkimi próbami ocalenia jej życia.

Minęło kilkanaście minut, zanim nadjechała kolejna karetka. Straż pożarna pojawiła się chwilę po niej, mozolnie przebijając się przez tłum zebranych gapiów. Jej załoga natychmiast zabrała się za zabezpieczanie toksycznej substancji. Gdy potwierdzono zgon załogi ambulansu oraz pacjenta, zwłoki zostały zapakowane w eleganckie czarne worki i przewiezione do pierwotnego celu – Szpitala Bielańskiego.

Wtorek.

Żoliborz, godzina 03:15.

Tomek wychylił głowę zza rogu starego bloku. Przez kilka sekund uważnie obserwował okolicę, po czym wyszedł na chodnik i żwawo ruszył przed siebie. Mimo że to środek lata, noc była chłodna, więc schował dłonie w obszerną kieszeń bluzy.

Lubił nocne spacery. Miasto było ciche i spokojne, jakby chciało się odprężyć po ciężkim dniu. Czasami niewzruszone wody śpiącej metropolii mącili inni spacerowicze, zwłaszcza ci zbyt troskliwi, pytający się każdego, czy może ma jakiś problem i czy mogliby służyć pomocą. Ostatnim razem tak się o niego zatroszczyli, że odechciało mu się spacerowania na cały miesiąc. Szkoda, bo pogoda przemijała i było czego żałować. Z drugiej strony zima też miała swoje uroki – mniej się tego ciepłolubnego, trzypaskowego hultajstwa szwendało po ulicach.

Chłopak miał szczerą nadzieję, że tym razem nic złego się nie wydarzy. Oczywiście mógł wracać do domu autobusem. Koledzy powiedzieli, że go odprowadzą, ale podziękował – robili to przez ostatni miesiąc i ich ciągłe brzęczenie nad głową zaczynało go, delikatnie ujmując, irytować. Poza tym czuł się przez to jak baba.

Szedł ulicą Słowackiego w kierunku placu Wilsona. Widział, jak po przystankach błąkają się zadowoleni z życia ludzie, przeważnie pod wpływem najrozmaitszych substancji rozweselających lub po prostu ogarnięci gorączką letniej nocy. Uśmiechnął się na ten widok i skręcił w ulicę Suzina, chcąc ominąć wesołe grupki, a tym samym do minimum ograniczyć możliwość potencjalnej zaczepki. Po drodze zamierzał przejść obok kościoła Stanisława Kostki, którego majestat zawsze go fascynował. Zwłaszcza nocą.

W pewnym momencie zza rogu wyszedł chłopak ubrany na sportowo, ale Tomek mógłby się założyć o dziewictwo swojej siostry, że nie wracał z siłowni. Przełknął ślinę i wsunął ręce głębiej w kieszeń, jednak zdecydował, że nie może się teraz wycofać. Na to było już za późno. Nie może pokazać strachu i po prostu uciec. Starał się iść pewnie, chociaż miał wrażenie, że zaraz się potknie i wywróci. Wspomnienie ostatniej kradzieży i pobicia powróciło ze zdwojoną siłą, skutecznie odbierając trzeźwość myśli. „Bądź twardy” – nakazywał sobie w duchu. Szukał w pamięci filmowych herosów i zastanawiał się, jak ci zachowaliby się na jego miejscu. To jednak nie pomogło. Poczuł, jak w gardle rośnie mu wielka, trudna do przełknięcia gula. Od chłopaka dzieliło go już mniej niż dwadzieścia metrów; nawiązali kontakt wzrokowy, ale po sekundzie Tomek odwrócił wzrok. Mijając nieznajomego, napiął mięśnie, gotowy do uniku. Nic jednak się nie wydarzyło – po prostu przeszli obok siebie. Kamień z serca. W tym samym momencie usłyszał ryk silnika, podniósł wzrok i zobaczył pędzące ulicą białe bmw. Samochód przemknął obok nich przy akompaniamencie dudniących basów rodem z berlińskiej parady techno z tą tylko różnicą, że na dachu fury raczej nikt by się nie utrzymał. Tomek śledził tor jazdy samochodu i nagle przerażony stwierdził, że na środku jezdni, dokładnie na drodze pędzącego pojazdu, ktoś stoi. Mężczyzna był bosy i ubrany w szpitalne ubranie.