Выбрать главу

Z transportem nie spieszono się jednak i przez następne dwa miesiące. Dopiero pod koniec października z celi, liczącej dwieście osób, wywołano pięćdziesięciu więźniów na odczytanie wyroków. Szedłem do kancelarii obojętnie, bez śladów podniecenia. Śledztwo w mojej sprawie skończyło się już dawniej, w więzieniu grodzieńskim; nie zachowałem się na nim wzorowo, o nie! – i do dziś jeszcze podziwiam szczerze moich więziennych znajomych, którzy mieli odwagę prowadzić z sowieckimi sędziami śledczymi finezyjną szermierkę dialektyczną, pełną celnych ukłuć i błyskawicznych ripost. Odpowiadałem na pytania krótko i wprost, nie czekając, aż rozgorączkowana wyobraźnia heroiczna podsunie mi na schodach, w drodze powrotnej do celi, dumne wersety z katechizmu męczeństwa polskiego. Jedyne, czego pragnąłem, to spać, spać i jeszcze raz spać. Nie umiem fizycznie opanować dwóch rzeczy: przerwanego snu i pełnego pęcherza. Obie groziły mi jednocześnie, gdy przebudzony wśród nocy siadałem na twardym stołku naprzeciwko sędziego śledczego, zwróciwszy twarz prosto w kierunku żarówki o niesamowitej mocy.

Pierwsza hipoteza oskarżenia opierała się na dwóch dowodach rzeczowych: wysokie buty z cholewami, w których młodsza siostra wyprawiła mnie po klęsce wrześniowej w świat, miały świadczyć, że jestem,,majorem wojsk polskich”, a pierwsza część nazwiska w brzmieniu rosyjskim (Gerling) kojarzyła mnie niespodzianie z pewnym marszałkiem lotnictwa niemieckiego. Logiczna konkluzja brzmiała: „jest oficerem polskim na usługach wrogiego wywiadu niemieckiego”. Jaskrawe niedokładności w obu przesłankach pozwoliły nam jednak stosunkowo szybko uporać się z tym ciężkim zarzutem. Pozostał bezsporny fakt – usiłowałem przekroczyć granicę państwową Związku Sowieckiego i Litwy.- Po cóż to, jeśli można wiedzieć? – Żeby się bić z Niemcami. – A czy wiadomo mi, że Związek Sowiecki zawarł pakt przyjaźni z Niemcami? – Tak, ale wiadomo mi również, że Związek Sowiecki nie wypowiedział wojny Anglii i Francji. – To nie ma znaczenia. – Jak brzmi ostatecznie akt oskarżenia? – „Zamierzał przekroczyć granicę sowiecko-litewską, aby prowadzić walkę ze Związkiem Sowieckim”. – Czy nie można by słów „ze Związkiem Sowieckim” zamienić na słowa „z Niemcami”? – Uderzenie otwartą dłonią na odlew otrzeźwiło mnie z miejsca. „To wychodzi na jedno” – pocieszył mnie sędzia śledczy, gdy podpisywałem przedłożony dokument.

W celi, do której skierowano mnie po odczytaniu wyroku (pięć lat), w bocznym skrzydle więzienia witebskiego, zetknąłem się po raz pierwszy z więźniami rosyjskimi. Na drewnianych pryczach leżało kilkunastu chłopców w wieku od lat czternastu do szesnastu, a pod samym oknem, z którego widać było już tylko skrawek ciężkiego, ołowianego nieba, siedział mały człowieczek o zaczerwienionych oczach i haczykowatym nosie, gryząc w milczeniu suchar czarnego chleba. Deszcz zacinał już od paru dni. Jesień zawisła nad Witebskiem rybim pęcherzem, który posikiwał strugami brudnej wody z wylotu rynny nad koszem, osłaniającym dolną połowę krat i widok na dziedziniec więzienny.

Małoletni przestępcy są plagą więzień sowieckich, ale nie spotyka ich się prawie nigdy w obozach pracy. Nienaturalnie ożywieni, wiecznie czegoś szukający na cudzych pryczach i we własnych rozporkach, oddają się z zamiłowaniem dwóm wielkim namiętnościom: kradzieży i onanizmowi. Prawie wszyscy albo nie znają w ogóle rodziców, albo nie wiedzą nic o ich istnieniu. Na olbrzymich obszarach państwa policyjnego prowadzą z zadziwiającą swobodą typowe życie „biezprizornych”, podróżując na gapę pociągami towarowymi z miasta do miasta, z osiedla do osiedla. Żyją z kradzieży towarów ze składów państwowych i nierzadko kradną z powrotem to, co przed chwilą sprzedali, szantażując nieostrożnych nabywców groźbą donosu. Sypiają na dworcach kolejowych, w parkach miejskich, w remizach tramwajowych – za jedyny majątek mając czasem tylko małe zawiniątko, przewiązane rzemiennym paskiem. Dopiero później przekonałem się, że „biezprizorni” tworzą obok „urków” (przestępców pospolitych) najgroźniejszą mafię półlegalną w Rosji, która zorganizowana jest na wzór lóż masońskich. Jeżeli istnieje w Związku Sowieckim coś w rodzaju szczątkowego czarnego rynku, to tylko dzięki tym młodym oberwańcom, myszkującym niespokojnie w tłumie, oblegającym „spiectorgi”, skradającym się o zmierzchu ku spichrzom zboża i składom węgla. Władze sowieckie przyglądają się temu przez palce, uważając „biezprizornych” za jedynych „prolesów”, nie obciążonych dziedzicznie grzechem pierworodnym kontrrewolucji, za masę plastyczną, z której można wszystko ulepić. Toteż młodzi chłopcy nauczyli się szybko uważać więzienie za coś w rodzaju kolonii letnich i bez większego sprzeciwu korzystają z tego okresu wytchnienia po wyczerpującym życiu na wolności. Do naszej celi w Witebsku przychodził czasem „wospitatiel” o ewangelicznej twarzy, płowej czuprynie i niebieskich oczach i głosem przypominającym łagodny szept w konfesjonale wzywał gromadę,,biezprizornych” na naukę: „Riebiata, pojdiom niemnożko pouczitsia”. Uszy puchły, gdy „riebiata” wracali z kursu. Najohydniejsze wyzwiska i przekleństwa przeplatały się z frazesami „politgramoty”. Z kłębowiska młodych ciał wybiegały ku nam nieustanne oskarżenia o „trockizm”, „nacjonalizm” i „kontrrewolucję”, zapewnienia, że „towarzysz Stalin dobrze zrobił, zamykając was w więzieniu”, a „sowiecka władza zawojuje wkrótce cały świat” – wszystko to powtarzane z okrutnym, sadystycznym uporem, tak typowym dla każdej bezdomnej młodości. Nieco później, w obozie, spotkałem osiemnastoletniego chłopca, który pełnił funkcję naczelnika „kawecze” (kulturno-wospitatielnaja czast') tylko z tego tytułu, że niegdyś jako „biezprizorny” uczęszczał na kursy pedagogiczne w więzieniu.

Mój sąsiad pod oknem przyglądał mi się pierwszego dnia podejrzliwie,' żując bez przerwy skórki czerstwego chleba, po które sięgał do dużego worka, służącego mu na pryczy za poduszkę. Był jedynym człowiekiem w celi, do którego miałem ochotę przemówić. Często w więzieniach sowieckich spotyka się ludzi z piętnem tragedii odciśniętym na twarzach. Wąskie usta, krogulczy nos, łzawiące jak od garści piasku oczy, urywane westchnienia i kurze łapki zanurzające się co pewien czas w worku – mogły znaczyć wszystko albo nic. Szedł do ustępu, drobiąc małymi kroczkami, a gdy przychodziła na niego wreszcie kolej, rozkraczał się niezdarnie nad dziurą, spuszczając spodnie, unosił ostrożnie do góry długą koszulę i prawie stojąc, wzdymał się i czerwieniał od nadmiernego wysiłku. Wypędzano go zawsze z ustępu ostatniego, ale jeszcze na korytarzu zapinał spodnie, uskakując śmiesznie w bok przed poszturchiwaniami strażnika. Po powrocie do celi kładł się natychmiast na pryczy i dyszał ciężko, a jego stara twarz przypominała zasuszoną figę.

– Polak? – zapytał wreszcie któregoś wieczoru.

Skinąłem głową.

– Ja jestem ciekawy, czy w Polsce – zaskrzeczał gniewnie – mój syn mógłby być kapitanem w wojsku.

– Nie wiem – odpowiedziałem. – Za co pan siedzi?

– To nie jest ważne. Ja mogę zgnić w kryminale, ale mój syn jest kapitanem w lotnictwie.

Po apelu wieczornym opowiedział mi swoją historię. Leżąc obok siebie, rozmawialiśmy szeptem, żeby nie przebudzić naszych „biezprizornych”. Stary Żyd był od kilkudziesięciu lat szewcem w Witebsku, pamiętał rewolucję i wspominał z rozrzewnieniem wszystko, co przeżył od chwili jej wybuchu. Został skazany na pięć lat za to, że w artelu szewców sprzeciwił się używaniu skrawków skóry do żelowania nowych butów. „To nie jest ważne – powtarzał w kółko – rozumiecie przecież, że wszędzie są ludzie zazdrośni. Ja wykształciłem syna, ja z niego zrobiłem kapitana lotnictwa, to jak im się mogło podobać, że ja, stary Żyd, mam syna w lotnictwie? Ale on napisze podanie i mnie zwolnią przedterminowo. Czy to kto widział, żeby dawać taki chłam na nowe zelówki?” Podniósł się na pryczy i upewniwszy się, że „biezprizorni” śpią, rozpruł w marynarce podszewkę pod rękawem i wyjął spod waty zmiętą fotografię. Spoglądał z niej na mnie człowiek w mundurze lotnika, o inteligentnej twarzy i zakrzywionym ostro nosie.