Выбрать главу

W parę minut potem jeden z „biezprizornych” zlazł z pryczy, odlał się do kibla przy drzwiach i zastukał w okienko. Na korytarzu zabrzęczały klucze, rozległo się przeciągłe ziewnięcie i o kamienną podłogę załomotały podkute buty.

– Czego? – zapytało rozespane oko w judaszu.

– Obywatelu dyżurny, dajcie zapalić.

– Mleko ssać, gówniarzu – warknęło groźnie oko i zniknęło za blaszaną zastawką.

Chłopiec przywarł obiema pięściami do drzwi i wspinając się na palcach do ślepego okienka, zawołał głośno:

– Grażdanin dieżurnyj, ja imieju k wam wopros!

Teraz klucz zazgrzytał dwa razy w zamku i okute drzwi ustąpiły. Na progu stał młody strażnik w przekrzywionej na bok czapce z niebieskim denkiem i czerwonym otokiem.

– Gadaj.

– Nie mogę tutaj, muszę na korytarz.

Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem szerzej, chłopiec wślizgnął się pod ręką opartą o klucz tkwiący w zamku na korytarz i wrócił po chwili do celi z zapalonym papierosem. Zaciągając się chciwymi haustami, spoglądał ku nam niespokojnie i kulił się jak młode szczenię, cofające się przed kopnięciem.

Po kwadransie drzwi celi otworzyły się znowu szeroko, dyżurny przestąpił energicznie próg i krzyknął ostro:

– Wstawać! Dowódca bloku! Rewizja!

Dowódca bloku rozpoczął rewizję od „biezprizornych”, a dyżurny nie odrywał tymczasem wzroku od dwóch szeregów więźniów, stojących w postawie na baczność tyłem do prycz, a twarzami do siebie. Wprawne ręce przerzucały szybko sienniki,,biezprizornych”, pogmerały w moim barłogu i zanurzyły się w worku starego Żyda. Zaraz potem usłyszałem szelest papieru, stłumiony lekko miętoszeniem waty.

– Co to jest? Dolary?

– Nie. Fotografia mojego syna, kapitana Armii Czerwonej, Natana Awramowicza Zygfelda.

– Za co siedzisz?

– Za szkodnictwo w rzemiośle.

– Szkodnik sowieckiego rzemiosła nie ma prawa przechowywać w celi fotografii oficera Armii Czerwonej.

– To jest mój syn…

– Milcz. Nie ma w więzieniu synów.

Gdy wychodziłem z celi na etap, stary szewc kiwał się na pryczy jak ogłupiała papuga na drążku, żując wraz ze skórkami chleba parę powtarzających się monotonnie słów.

Szliśmy na dworzec późną godziną, przez opustoszałe już prawie miasto. Ulice wychłostane ulewą połyskiwały w czarnym świetle wieczoru jak długie tafle miki. Powietrzem płynęła duszna fala ciepła, a Dźwina, wezbrawszy gwałtownie, szumiała niespokojnie pod uginającymi się deskami mostu. W małych uliczkach miałem nie wiadomo dlaczego uczucie, że ze wszystkich okien biegną ku nam poprzez szpary w deskach okiennic ludzkie spojrzenia. Dopiero na głównej ulicy ruch ożywił się nieco, ale grupki przechodniów mijały nas w milczeniu, nie odwracając głów w naszą stronę, z oczami utkwionymi przed siebie lub w ziemię, z oczami, które widziały nie patrząc. Pięć miesięcy temu przechodziliśmy przez te same ulice Witebska w upalny dzień czerwcowy, odgrodzeni od trotuaru stalową linką bagnetów. Dźwina wlokła się leniwie w wyschniętym łożysku, na chodnikach lepkich od żaru słonecznego szli energicznym krokiem zmęczeni przechodnie, rozmawiając skąpo i nie zatrzymując się ani na chwilę: urzędnicy w czapkach z zadartymi do góry daszkami, robotnicy w kombinezonach skwierczących smarem z maszyn, chłopcy z tornistrami na plecach, żołnierze w wysokich butach śmierdzących łojem, kobiety w brzydkich perkalikowych sukienkach. Ileż bym wówczas dał za to, żeby zobaczyć grupkę wesoło rozmawiających ludzi! Mijaliśmy domy o otwartych oknach, z których nie zwisały kolorowe kołdry, zaglądaliśmy ukradkiem przez płoty na podwórka, na których nie suszyła się bielizna, widzieliśmy zamknięty kościół z napisem „Antirieligioznyj Muziej”, czytaliśmy slogany na transparentach przewieszonych w poprzek ulicy, wpatrywaliśmy się w ogromną czerwoną gwiazdę na szczycie ratusza. Nie było to miasto Smutku; było to miasto, w którym nigdy nie gościła Radość.

W Leningradzie nasz etap podzielony został na dziesięcioosobowe partie, które w parominutowych odstępach czasu odjeżdżały z dworca czarnymi karetkami więziennymi do „Pieriesyłki”. Wciśnięty pomiędzy towarzyszy, niemal dusząc się w drewnianym pudle bez okien i wentylatorów, nie miałem sposobności obserwować miasta. Jedynie na zakrętach ulic pęd samochodu spychał mnie z ławeczki i na okamgnienie dostrzegałem przez szparę w budce szofera fragmenty gmachów, skwerów i tłumu ludzkiego. Dzień był mroźny, ale słoneczny. Spadł był już śnieg – przyjechaliśmy do Leningradu w listopadzie 1940 roku – na ulicach spotykało się pierwszych przechodniów w walonkach i futrzanych czapkach uszankach. Kłapiące boki czapek opadały wprawdzie tylko na uszy i nie zasłaniały oczu, ale na wzór końskich okularów pozwalały patrzeć prosto przed siebie i nie rozpraszać uwagi na boki. Nasz transport przejechał ulicami miasta nie zauważony, jak stado czarnych kruków kołujące w poszukiwaniu żeru nad zaśnieżonym polem.

Starzy więźniowie opowiadali mi, że w Leningradzie siedziało w owym czasie około 40 tysięcy ludzi. Obliczenia te – dość, jak sądzę, prawdopodobne – oparte były głównie na żmudnym zestawianiu i porównywaniu faktów, poszlak i pokątnych relacji. I tak na przykład, w słynnym więzieniu na Krestach, liczącym tysiąc jednoosobowych cel, przebywało średnio trzydziestu więźniów w celi. Wiadomość o tym przynieśli więźniowie z Krestów, którzy przed etapem do obozów spędzali zazwyczaj parę nocy w naszej Pieriesyłce. Własne siły obliczaliśmy na dziesięć tysięcy; w celi 37., zdolnej w normalnych warunkach pomieścić co najwyżej 20 osób, siedziało 70 więźniów. Jednym z najbardziej zdumiewających i zachwycających zjawisk w ubogim życiu umysłowym,,martwych domów” jest wspaniale wyostrzona czujność obserwacji każdego doświadczonego więźnia. Nie było celi, w której bym nie spotkał choć jednego statystyka i badacza życia więziennego, pogrążonego dniem i nocą w rekonstruowaniu obrazu otaczającej go rzeczywistości z drobnej mozaiki napomknień, opowiadań, strzępów rozmowy zasłyszanej na korytarzu, strzępów gazety znalezionej w ustępie, zarządzeń administracyjnych, ruchu pojazdów na dziedzińcu, dźwięku zbliżających się i oddalających kroków przed bramą. W Leningradzie zetknąłem się po raz pierwszy z hipotezami na temat liczby więźniów, zesłańców i białych niewolników w Związku Sowieckim. W dyskusjach więziennych wahała się ona pomiędzy 18 a 25 milionami.

Nasz etap natknął się na korytarzu na grupę więźniów, zdążających ku drzwiom wyjściowym. Stanęliśmy w miejscu jak wryci, powstrzymywani bardziej impulsem strachu niż obawą przelotnego zajrzenia w obce twarze. Grupa idąca nam na spotkanie cofnęła się również w głąb korytarza. Staliśmy tak naprzeciwko siebie z opuszczonymi głowami – dwa światy sprzęgnięte wspólnym losem, a przedzielone murem nieufności i lęku. Konwojenci naradzali się krótko; okazało się, że musimy dać drogę. Zastukała żelazna kołatka w bocznych drzwiach, uchyliło się okienko judasza. Znowu krótka narada i wprowadzono nas na szeroki, widny korytarz oddziału, którego wygląd zdawał się przeczyć wszystkiemu, co widziałem dotąd w czasie mojej więziennej wędrówki.

Ten luksusowy pawilon o dużych oknach i lśniących od czystości korytarzach, które tak jaskrawo kontrastują z klasztorną martwotą większości więzień rosyjskich, mieści się w najładniejszym skrzydle Pieriesyłki. Ogromne kraty, przesuwane na szynach, zastępują w jednej ścianie drzwi, dając złudzenie zupełnej wewnętrznej wolności i tej szczególnej dyscypliny, jaką ludzie izolowani od świata wytwarzają samorzutnie, aby zapomnieć o samotności. Cele były puste i robiły wrażenie izb mieszkalnych, opuszczonych przez kursantów na chwilę przed naszym przybyciem. Wzorowo posłane łóżka, nocne stoliki zastawione fotografiami rodzinnymi w ramkach z kolorowego papieru i srebra, wieszaki na ubrania, duże stoły zawalone książkami, gazetami i szachami, białe muszle umywalni w rogach, radioodbiorniki i portrety Stalina; w głębi korytarza wspólna jadalnia z podium, jak sądzę, dla uzdolnionych muzycznie więźniów. Portrety Stalina w więzieniu! Aby zrozumieć całą niezwykłość tego faktu, trzeba pamiętać, że więźniowie w Rosji są zupełnie wyobcowani z życia politycznego, nie biorą udziału w jego liturgii i obrzędach sakralnych. Okres pokuty odbywają bez Boga, nie korzystając jednak ze wszystkich dobrodziejstw tego przymusowego ateizmu politycznego. Nie wolno im Stalina chwalić, lecz nie wolno im go również ganić.