Po północy ruch na korytarzu wzmógł się jeszcze bardziej, słychać było otwieranie i zamykanie cel, i monotonne głosy wyczytujące nazwiska. Po każdym „jest” rzeka ludzkich ciał wzbierała, uderzając zduszonymi szeptami o ściany. Otworzyły się wreszcie i drzwi naszej celi – Szkłowski i ja na etap. Gdy klęcząc zwijałem szybko swoje łachy, Artamjan chwycił mnie jeszcze raz za rękę i ścisnął ją mocno. Nie powiedział ani słowa i nie spojrzał w moim kierunku. Wyszliśmy na korytarz, prosto w tłum spoconych i parujących jeszcze od snu ciał, które przykucnęły bojaźliwie pod ścianami jak strzępy ludzkiej nędzy w ścieku kanałowym.
Ze Szkłowskim znalazłem się w jednym przedziale wagonu „stołypinowskiego”. Rozesłał sobie na ławeczce płaszcz i usadowiwszy się w kącie przedziału, siedział już tak przez cały czas – wyprostowany, milczący i surowy, w mundurze zapiętym pod szyją, z rękami splecionymi na kolanach. Oprócz nas na górnych składanych ławkach rozsiadło się trzech „urków”, zabierając się do gry w karty. Jeden z nich, goryl o płaskiej mongolskiej twarzy, opowiedział nam, zanim jeszcze pociąg ruszył ze stacji, że doczekał się nareszcie w Leningradzie piętnastoletniego wyroku za zarąbanie siekierą w obozie peczorskim kucharza, który mu odmówił dodatkowej porcji kaszy. Mówił to spokojnie, z pewnym akcentem dumy w głosie, nie przerywając ani na chwilę gry. Szkłowski siedział nieporuszony z przymkniętymi lekko oczami, a ja zaśmiałem się nie bez przymusu.
Było już chyba bardzo późno – bo pociąg, wynurzając się z lasu, przecinał smugi szarego światła, które unosiły się nad zaśnieżonymi porębami – gdy goryl cisnął nagle karty, zeskoczył z górnej ławki i stanął przed Szkłowskim.
– Dawaj szynel – krzyknął – przegrałem go w karty.
Pułkownik otworzył zdumione oczy i nie zmieniwszy pozycji, wzruszył ramionami.
– Dawaj – zagrzmiał po raz wtóry wściekły ryk – dawaj, „a to głaza wykom”! – Szkłowski podniósł się powoli i oddał swój płaszcz.
Dopiero później, w obozie, pojąłem sens tej dziwacznej sceny. Gra o cudze rzeczy należy do najpopularniejszych rozrywek wśród „urków”, a główna jej atrakcja polega na tym, że przegrywający ma obowiązek wyegzekwować od postronnego widza umówiony z góry przedmiot. Kiedyś, w trzydziestych siódmych latach pionierstwa obozowego w Rosji, grało się o cudze życie, bo nie było cenniejszych przedmiotów; siedzący gdzieś w drugim końcu baraku więzień polityczny ani się domyślał, że wytarte karty, spadające z wysoka z ostrym trzaskiem na małą deszczułkę umieszczoną na kolanach grających, przypieczętowują jego losy. „Głaza wykolu” było w ustach,,urków” najstraszniejszą groźbą: dwa palce prawej ręki, rozstawione w kształt litery V, mierzyły prosto w oczy ofiary. Broń przeciwko niej była równie straszna – należało błyskawicznie przystawić do nosa i czoła wyprężone ostrze dłoni. Rozczapierzone palce rozpruwały się o nie jak fale o dziób okrętu. Inna rzecz, że goryl miał niewielkie szansę urzeczywistnienia swej groźby; w chwilę potem zauważyłem, że brak mu wskazującego palca prawej ręki.
Samookaleczenie ręki lub nogi siekierą na ściętym pniu uchodziło w latach trzydziestych siódmych – zwłaszcza w brygadach leśnych – za najpewniejszy sposób wydostania się u kresu sił do normalnego, ludzkiego szpitala. Niesamowita bezmyślność sowieckiego ustawodawstwa obozowego sprawiła, że więzień umierający z wycieńczenia przy pracy był bezimienną jednostką energetyczną, którą wykreśla się pewnego dnia z planu technicznego jednym pociągnięciem ołówka; ale więzień okaleczony w czasie wyrębu lasu był tylko uszkodzoną maszyną, którą odsyła się czym prędzej do remontu.
W Wołogdzie zabrano mnie jedynego z przedziału. „Do widzenia” – powiedziałem do Szkłowskiego i wyciągnąłem doń rękę. „Do widzenia – odrzekł, ściskając ją serdecznie – oby pan wrócił do kraju naszych ojców”.
Spędziłem jeszcze jedną dobę w więzieniu wołogodzkim, które swoimi narożnymi wieżyczkami i czerwonym murem okalającym duży dziedziniec przypomina zameczek średniowieczny. W podziemiach, w małej celi o otworze wielkości głowy zamiast okna, spałem na gołym klepisku ziemi wśród okolicznych chłopów, którzy nie odróżniali dnia od nocy, nie pamiętali pory roku i nazwy miesiąca, nie wiedzieli, jak długo siedzą, za co siedzą i kiedy wyjdą na wolność. Drzemiąc na swych futrzanych szubach – nie rozdziani, nie rozzuci i nie myci – majaczyli w gorączkowym półśnie o rodzinach, domach i zwierzętach.
Następnej nocy o świcie dojechałem z innym etapem do stacji Jercewo pod Archangielskiem, gdzie czekał już na nas konwój. Wysypaliśmy się z wagonów na skrzypiący śnieg wśród naszczekiwania wilczurów i nawoływania straży. Na zbielałym od mrozu niebie migotały jeszcze ostatnie gwiazdy. Zdawało się, że zgasną lada chwila i gęsta noc wynurzy się z nieruchomego lasu, aby pochłonąć drżącą powałę nieba i różowy świt utajony w zimnych płomieniach ognisk. Na horyzoncie jednak pojawiły się za pierwszym zakrętem drogi cztery sylwetki „bocianów” na omotanych drutem kolczastym szczudłach. W barakach paliły się światła, a na trzeszczących od mrozu kołowrotkach ślizgały się z brzękiem łańcuchy studzienne.
Nocne łowy
Słowo „proizwoł” jest już dzisiaj prawdopodobnie nie znane więźniom sowieckim, ostatnie dni jego panowania przypadły bowiem w większości obozów rosyjskich na koniec roku 1940. W bardzo lapidarnym skrócie oznacza ono rządy więźniów w zadrutowanej zonie obozowej od późnego wieczoru do świtu.
„Pionierski” okres sowieckich obozów pracy trwał zasadniczo, z drobnymi odchyleniami zależnymi od warunków lokalnych, od roku 1937 do roku 1940. „Tridcaf siem” stanowi w świadomości starych więźniów rosyjskich, którzy mieli szczęście przeżyć lata Wielkiej Czystki i „budownictwa socjalistycznego w jednym kraju” opartego na masowym użyciu pracy przymusowej, datę podobną do narodzenia Chrystusa w świadomości chrześcijanina lub zburzenia Jerozolimy w umyśle ortodoksyjnego Żyda. „To było w trzydziestym siódmym” – te słowa wypowiadane szeptem pełnym grozy i nie zabliźnionego jeszcze cierpienia słyszałem ciągle po przyjeździe do obozu, jakby chodziło o rok głodu, pomoru, zarazy, pożogi i wojen domowych. W kalendarzu rewolucyjnym istnieje cały szereg takich przełomowych wypadków historycznych, których jednak – jak przystało na styl nowej ery – nie określa się na ogół datami. U ludzi bardzo starych punktem zwrotnym jest Rewolucja Październikowa i ona to z większą dozą słuszności mogłaby uchodzić za początek Nowej Ery, od którego przy użyciu słów „przed” i „po” liczy się wszystko, co zaszło kiedykolwiek w dziejach ludzkości. Zależnie przy tym od nastawienia mówiącego „przed” i „po” oznaczają albo nędzę i dostatek, albo dostatek i nędzę; w obu wszakże wypadkach wszystko, co działo się w Rosji przed szturmowaniem Pałacu Zimowego w Petersburgu, tonie jednakowo w półmroku prehistorii. Ludzie młodsi (mówię oczywiście ciągle o obozach) liczą czas inaczej. Dla nich „za cara” znaczy już bezspornie „nędza, niewolnictwo i ucisk”, a „za Lenina” – „biełyj chleb, sachar i salo”. Te kamienie milowe, umocnione w prymitywnej świadomości historycznej głównie za sprawą opowiadań ojców, przemawiają także czasem do archeologa z kapitalistycznej planety innymi napisami: po okresie wstępnej szczęśliwości przychodzi okres Głodu i Kolektywizacji, który nie oszczędził ani jednej rodziny na Ukrainie; w ślad za latami Swobody i Zapału idą lata Terroru i Strachu, wstrząsane periodycznymi kataklizmami Powszechnych Czystek i poprzetykane nazwiskami Kirowa, Jagody, Jeżowa, Zinowjewa, Kamieniewa, Trockiego i Tuchaczewskiego. Pomarszczona od niewidzialnych wstrząsów skorupa ziemska układa się wówczas w wyraźne pasma górskie, z których spływają w doliny potoki krwi i łez. Po każdej takiej krwawej irygacji na jałowych zboczach górskich wyrasta nowa Władza, a przerwy pomiędzy cyklicznymi łańcuchami wypełnia ze słabnącym lub rosnącym natężeniem Okrążenie Kapitalistyczne. Stalin unosi się nad Epoką poleninowską jako okrutny Arcykapłan, który ukradł z ołtarza bogów święty płomień rewolucji.