Выбрать главу

W ciepłym i wygodnym wagonie przywitali mnie z pewnym zdziwieniem, ale bez słowa protestu, drzemiący oficerowie marynarki wojennej, którzy jechali służbowo z Archangielska nad Morze Czarne. Po raz pierwszy od wyjścia z obozu zetknąłem się, słuchając ich rozmów, z dyskretną falą patriotyzmu rosyjskiego. Nie musiała ona jednak być zbyt spontaniczna, bo po każdym „pobiedim”, nieodłącznym od najświeższych rewelacji na temat nowych pagonów i orderów, rozmawiający pogrążali się na powrót w drzemce, kryjąc oczy za obsuniętymi daszkami czapek. Po trzech godzinach jazdy konduktor wykrył mnie w przedziale i wysadził na maleńkiej stacyjce Buj.

W owym Buju los uśmiechnął się do mnie tak, jak tylko potrafi się uśmiechać do ludzi przywiedzionych na skraj rozpaczy. Noc przespałem na dworcu, a rano poszedłem zwiedzać miasteczko. Buj jest mieściną małą, lecz wcale ładną i ze swoją złoto-zieloną cerkiewką na rynku przypomina Sokółkę pod Grodnem. Wszedłem do niej zdumiony, że na próchniejących wrotach nie ma jak w Witebsku napisu „antirieligioznyj muziej”; w mrocznej i chłodnej nawie klęczały obok siebie trzy stare kobiety. Na dźwięk moich kroków podniosły głowy i wyszły szybko z cerkwi, nie patrząc na siebie i za siebie. Byłem widać za młody, aby nie budzić lęku i podejrzeń.

Dzień był słoneczny i mroźny, ale bez wiatru, na śniegu sypkim jak piasek kroki miały dźwięk pewny siebie, prawie radosny. Wyszedłem za miasto w puste pole, pobłądziłem w małych uliczkach, wróciłem na rynek; wszędzie zamknięte okiennice i ani żywej duszy. W pobliżu drewnianej remizy strażackiej znalazłem na śmietniku duży kawał czarnego chleba. Oskrobałem go z brudu i pleśni kozikiem obozowym i rozmoczywszy w śniegu, zjadłem łapczywie. W poczekalni stacyjnej było jeszcze ciągle pusto, ale ten poranny spacer dał mi tyle radości, że na widok samotnego zawiadowcy w czerwonej czapce, wystukującego w ciszy poranka złoconym młoteczkiem tajemnicze znaki na taśmie telegrafu, spod gruzów zrobaczywiałej pamięci wydobyła się po raz pierwszy od dwóch lat czepliwa fraza poetycka – pierwsza strofa Piotra Plaksina. Nie było więc ze mną tak źle, jeśli zaczynałem sobie przypominać wiersze.

Mój Piotr Płaksin ze stacji Buj gdzieś w wołogodzkim powiecie przyglądał mi się również spode łba od paru minut. Wreszcie podniósł się zza stołu, podszedł do mnie i zapytał, czybym nie wyładował wagonu podkładów kolejowych, który od tygodnia już stoi na bocznicy kolejowej z braku robotników w mieście, w zamian za talerz zupy i kilogram chleba. Gdybym nie zjadł przed godziną śniadania obok remizy strażackiej, zgodziłbym się bez chwili wahania. Teraz jednak ceniłem się wyżej. Zażądałem miejsca w najbliższym pociągu idącym do Swierdłowska. Płaksin wzruszył ramionami i wrócił do pracy. Po kwadransie targ zaczął się od nowa. Stanęło ostatecznie na tym, że dostanę zaraz talerz zupy na rozgrzewkę, a jeśli wydołam do wieczora, pojadę do Swierdłowska ekspresem z Moskwy, który o północy zatrzymuje się na minutę w Buju. Dokładnie o jedenastej w nocy przyszedłem z pokrwawionymi rękami i odmrożonymi nogami po zapłatę. Płaksin, który jak jego poprzednik ze stacji Chandra Unyńska miał najwidoczniej pewien sentyment do Polaków, dotrzymał słowa. Po północy siedziałem już skulony na korytarzu ciemnego wagonu pulmanowskiego, mknącego z Moskwy do Swierdłowska.

Zasnąłem szybko i w miarę jak tajałem w cieple wagonu, pogrążałem się w coraz przyjemniejszych marzeniach sennych. Obudziła mnie ręka wyciągnięta z ciemnego przedziału na korytarz i zapraszająca do wnętrza. Niechętnie i z pewnym lękiem wszedłem do przedziału. W przyćmionym świetle niebieskiej lampki z trudem rozróżniłem sześć drzemiących na siedząco kobiet. Ta, która mnie zaprosiła, obudziła delikatnym poszturchiwaniem swoje towarzyszki i po paru minutach piłem już na wyściełanej poduszkami ławce przedziału ocukrzoną herbatę z termosu, przegryzając ją chlebem z omastą. Moje gościnne towarzyszki podróży okazały się robotnicami moskiewskiej fabryki metalurgicznej, która wraz z przyczepionymi na platformach maszynami ewakuowała się w całości na Ural. Były dla mnie bardzo dobre i nie zapomnę im nigdy nie tyle tego, że ukrywały mnie aż do Swierdłowska na górnej półce przedziału i dzieliły się ze mną całym swoim skąpym jedzeniem, ale tego, że uszanowały we mnie człowieka, nie brzydząc się moimi zawszonymi łachami i znosząc mężnie fetor, jaki wydzielał się z mojego brudnego i gnijącego ciała. O pobycie w więzieniu i obozie wspomniałem tylko raz, ale umilkłem natychmiast, stropiony wyrazem strachu i nieufności w ich oczach. Rozmawialiśmy za to dużo o wojnie, o przygotowywanej ofensywie zimowej, o częściowej ewakuacji przemysłu wojennego z Moskwy, o okrucieństwach niemieckich na ziemiach okupowanych. Być może uległem wówczas sugestii, jaką stwarza zawsze okazana nieoczekiwanie życzliwość ludzka, lub padłem ofiarą osłabionej kontroli nerwów, rozluźnionych nagle po tylu bolesnych przeżyciach w bezpiecznym cieple przedziału, ale wydaje mi się, że nigdy już potem – nawet w armii polskiej w Rosji – nie zetknąłem się z taką szczerą i ujmującą licytacją patriotyzmu. Robotnice prześcigały się nawzajem w opowiadaniach na temat męstwa i poświęceń ludności oblężonej Moskwy, na temat własnej pracy, która trwała często z niewielkimi przerwami całe dnie i noce, na temat gotowości, z jaką porzuciły teraz domy i rodziny, by na wezwanie „prawitielstwa i partii” pospieszyć na Ural; niekłamany również był błysk nienawiści i zapału w ich oczach, gdy zapewniały, że nie zawahają się oddać życia, aby obronić własną ojczyznę przed najazdem niemieckim. Utkwiła mi szczególnie w pamięci jedna – młoda jeszcze dziewczyna w szóstym miesiącu ciąży, która przy każdym szarpnięciu wagonu skręcała się z bólu, a mówiąc kładła wychudłe i spracowane dłonie na pękatym brzuchu, jak zbiedzona wieśniaczka holenderska z wczesnych płócien Van Gogha. Do czego jest zdolny nieludzki wysiłek pracy sowieckiej, przekonałem się zresztą później. Trzeciego dnia pobytu w Swierdłowsku wybrałem się na samotną przechadzkę za miasto i w małej kotlinie ujrzałem robotnice moskiewskie, jak uwijały się bez rękawic przy maszynach, ustawionych na prowizorycznych rusztowaniach z belek. Padał gęsty śnieg, gdy robotnicy budowlani przybijali nad głowami swych towarzyszek pracy pierwsze dachówki do związanych naprędce stropów.

Większą część podróży przespałem jednak na siatce górnej półki i pamiętam tylko tyle, że pociąg zatrzymał się dłużej na dwóch stacjach: w Wiatce i w Permi.

30 stycznia przyjechałem do Swierdłowska. Tę datę podaję po raz pierwszy nie z pamięci, ale z notatnika. Był jeszcze jednym dowodem mojego szybkiego powrotu do zdrowia fakt, że natychmiast po przyjeździe do Swierdłowska przyszła mi ochota do pisania i za ostatnie kopiejki kupiłem sobie na stacji notes z ołówkiem.,,Miasto – odcyfrowuję w nim po siedmiu i pół latach ledwie czytelne, wytarte pismo – wygląda jak mapa warstwicowa z plasteliny. Stary Jekaterynburg jest przeważnie drewniany. Nawet w śródmieściu spotyka się parterowe domki ze śmiesznymi kopułkami i ciętymi w drzewie ornamentami – to architektura kupiectwa rosyjskiego. Dalej widać murowane gmachy fabryk z długimi kominami i murowane również cerkwie. Trzecia warstwa to Swierdłowsk nowoczesny – pospolite, ohydne domy, poobwieszane portretami Stalina i Lenina, malowidłami i łozungami. Miasto nie tyle żyje intensywnie, co przewala się z boku na bok jak ranne zwierzę, toczone przez ludzkie robactwo. Wojnę widać na każdym kroku. Tu żyje teraz przeszło dwa miliony tubylców, uciekinierów i ewakuowanych. Ogonki, ogonki. Twarze bardzo zmęczone. Na ulicy, gdzie zgrupowano instytucje oficjalne, wojewódzkie i wydziały narkomatów, chleba i zupy się nie wydaje – nie ma po co stać w ogonkach. Wojska niewiele, sporo natomiast nowobrańców w cywilu (łapciach), z karabinami na ramieniu. Widać na każdym kroku wysiłek organizacyjny, ale bez większych skutków. Miasto żyje samowolnie – kto się sam czegoś nie dobije, nic nie dostanie. Wieczorem nieco przyjemniej – ożywia się w tramwajach, ludno na ulicach. Swierdłowsk nie podlega obowiązkowi zaciemnienia”.