Nie wolno zapominać, że ten bezbarwny, ale dość – jak sądzę – wierny opis wyszedł spod ołówka człowieka niepiśmiennego od dwóch lat. Co w nim uderza, to pewna przesada (to „ranne zwierzę”!) tak typowa dla każdego młodego pisarza, który usiłuje chwytać rzeczy na gorąco. Gdybym próbował dziś wywołać ten sam obraz z pamięci, położyłbym większy nacisk na ludzi, a mniejszy na architekturę. Pamiętam więc robotników wracających wieczorem z fabryk i przystających pod megafonami ulicznymi dla wysłuchania ostatnich komunikatów wojennych. Twarze mieli ziemiste, nie ogolone, ledwie rozświetlone przygasłym wzrokiem. Słuchali w milczeniu, a potem rozchodzili się grupkami lub pojedynczo na wieczorną „politgramotę”. Przygarbione cienie topniały po chwili w szarzejącej zadymce śnieżnej jak szczury wodne, wypełzło o zmroku z przerębli na pękniętą krę. Niemy tłum przepychał się wolno przez zatkane gardziele ulic na place miejskie, rozpraszał się w ogonkach i nikł w oświetlonych drzwiach stołówek. Jedynie rozdzwonione tramwaje tworzyły żywszy kontrast z wielką gwiazdą pięcioramienną, zbudowaną z płonących żarówek na dachu jednego z narkomatów. Pamiętam żołnierzy w budionowskich pikiel-haubach, wyrąbujących rano na oblodzonej jezdni drogę dla czołgów; na klęczkach dźgali cierpliwie skorupę lodu ostrymi młoteczkami. Około południa ostry gwizdek u wylotu ulicy poderwał z chodnika wszystkich oficerów dozorujących. Po chwili w czystym i nasłonecznionym powietrzu przypłynął z oddali obłoczek perfum, a w ślad za nim pojawił się na jezdni generał sowiecki obwieszony orderami, w otoczeniu sztabu. Szedł wolno, roztrącając gwałtownymi kopnięciami buta klęczących żołnierzy. Pamiętam wspaniale uzbrojoną i wyekwipowaną dywizję syberyjską w białych kombinezonach z ptasich futerek i w futrzanych hełmach z otworami na oczy i usta, która w drodze z Dalekiego Wschodu na front leningradzki spędziła na dworcu w Swierdłowsku parę godzin. Żołnierze jedli na oczach zgłodniałego tłumu konserwy i suchary z białego chleba, lecz ani jeden nie podał nie dojedzonych resztek dłoniom drżącym z przejęcia i wyczekiwania. Pamiętam wreszcie żołnierza sowieckiego, który na skwerze przed dworcem swierdłowskim robił sobie fotografię pamiątkową dla rodziny i rozpostarłszy na piersi prawą dłoń – jak Balzac ze znanego dagerotypu – nie pozwolił fotografowi nacisnąć gumowej gruszki dopóty, dopóki nie wydobył na wierzch spod rękawa szynelu ogromnego zegarka ręcznego…
Pierwszego zaraz dnia po przyjeździe zamieszkałem na dworcu swierdłowskim wśród garstki Polaków, którzy uświadomili mnie szybko, że najbliższy pociąg do Czelabińska podstawią najwcześniej za dziesięć dni, że po zupę trzeba chodzić codziennie do unieruchomionego wagonu za torami, że z każdą samotną kobietą czekającą na pociąg można się przespać w rogu obok przechowalni, a o armii polskiej nikt w Swierdłowsku nie słyszał. Po południu wyszedłem do miasta szukać mieszkania Krugłowów. W wigilię zwolnienia z obozu w Jercewie jeden z więźniów w baraku „pieriesylnym” poprosił mnie, żebym – jeśli zahaczę w wędrówce na wolności o Swierdłowsk – odwiedził żonę i dwoje dzieci generała Krugłowa, który żyje dotąd w „łagpunkcie” Ostrownoje i po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej otrzymał dodatkowy wyrok zaoczny, zaokrąglający siedem pozostałych mu jeszcze do odsiedzenia lat do lat piętnastu. Misja nie była zbyt przyjemna, ale uczepiłem się tego adresu jak jedynego trwałego punktu oparcia na wolności. Na wąskiej uliczce, której nazwy już dziś nie pamiętam, odnalazłem brudną kamienicę czynszową, a w niej stara stróżka wskazała mi, prowadząc mnie przez podwórze i przyglądając mi się podejrzliwie, małe mieszkanko na parterze. Zastałem tylko 14-letnią Lidię Krugłowa, śliczną dziewczynę o czarnych, zamyślonych oczach, która siedziała przy stole nad stertą książek i zeszytów. Przyjęła mnie uprzejmie, a nawet z pewną radością, gdy się dowiedziała, że przyjeżdżam z obozu, w którym siedzi jej ojciec. Ciemny pokój zawalony był po sufit wypłowiałymi antykami, z jedynego okna, zasłoniętego po części zamiast szyb arkuszami dykty i naoliwionego papieru, sączyło się żółte światło przedwieczornej godziny. W mieszkaniu panował taki ziąb, że mała Krugłowa odrabiała lekcje w futerku narzuconym na ramiona, w filcowych walonkach i w wełnianych rękawiczkach bez palców. Umyłem się porządnie w kuchni po raz pierwszy od dwóch miesięcy. Czekając potem na Krugłową-matkę, odrabiałem długo z Lidką lekcje i zaprzyjaźniłem się z nią szybko nad mapami i zadaniami arytmetycznymi. Wieczorem wróciła matka. Była jeszcze bardzo piękna, mimo śladów zmęczenia i niedospania, i rogowych okularów, zza których spoglądały smoliste jak u Lidki oczy. Położyła na stole kilowy bochenek chleba i rzuciła pytające spojrzenie na córkę. Na wieść o tym, że przynoszę pozdrowienia od męża, odwołała mnie natychmiast do kuchni.
– Czy pan powiedział Lidoczce – zapytała z niepokojem – że jej ojciec dostał nowy wyrok?
– Nie – odpowiedziałem – zupełnie zapomniałem. W obozie nie przywiązuje się zbyt dużej wagi do wyroków, bo przekroczyły już dawno granicę, poza którą mogłyby się jeszcze wydawać prawdopodobne do odsiedzenia.
– Ach, mój Boże, jak to dobrze – zawołała, nie zwracając uwagi na mój dwuznacznik – bo widzi pan, Lidoczce tak dokuczają nauczyciele i koledzy uwięzieniem ojca, że nie poszłaby za nic do szkoły, gdyby się dowiedziała, że mój mąż dostał nowy wyrok.
Wróciliśmy do pokoju, gdy stara niania, która przyszła przed chwilą jak zwykle do swoich dawnych państwa na wspólną kolację, nakrywała już do stołu. Na białym obrusie pojawiła się waza gorącej zupy i samowar. Byłem wzruszony, a zdaje się nawet, że onieśmielony. Siwiuteńka jak gołąb niania ukroiła mi kromkę chleba ze swojej racji i podała mi ją przez stół, zapewniając, że na starość chleb jej nie służy. Siedzieliśmy przy kolacji, grzejąc zziębnięte ręce na gorącej blasze samowaru. Krugłowa nie zapytała ani razu o męża i ucinała natychmiast karcącym spojrzeniem swych smutnych, aksamitnych oczu wszystkie aluzje obozowe. Rozmawialiśmy więc o rzeczach obojętnych. Krugłowa opowiadała, że pracuje jako maszynistka bardzo ciężko, a zarabia mało, i że ledwie może wieczorami ustać na nogach, gdy wzywają całe biuro na „politgramotę”. Potem, że jej osiemnastoletni syn, który zawsze pragnął być oficerem, nie został przyjęty do wojska „za ojca” i kopie teraz fortyfikacje pod Leningradem w pomocniczej formacji „dobrowolców”. Lidka żaliła się prawie z płaczem, że nie chcą jej „za ojca” przyjąć do komsomołu i nie ma prawa uczęszczać po szkole na gry i zabawy sportowe, ale za dwa lata, „kiedy wróci papieńka”, wszystko się odmieni. Stara niania kiwała się sennie na krześle jak sowa, szepcąc bezzębnymi ustami swoje monotonne „Gospodi, pomiłuj”. Po kolacji rozłożyliśmy pod porcelanowym kloszem lampy naftowej duży atlas i ze śmiechem planowaliśmy w trójkę dalekie podróże za granicę. Stara niania bowiem nie chciała się do nas za nic przyłączyć. „Wy o mienia nie zabotities' – mówiła – ja w Rossiei rodiłas' i w Rossiei choczu umirat' „. Było mi tak dobrze, że rozmarzyłem się nagle i ze łzami w oczach pomyślałem, wiele bym dał za to, żeby choć jedną noc przespać pod ludzkim dachem – ot, w tej małej kuchence na podłodze. Krugłowa nie zapraszała mnie jednak, przeciwnie, coraz częściej spoglądała na zegarek. W ciągu dwóch lat pobytu w więzieniach i obozach zatraciłem prawie zupełnie poczucie wrażliwości i grzeczności, ale teraz, w tej atmosferze arystokratycznego ubóstwa, czułem się tak onieśmielony, że z trudem przeszła mi przez gardło prośba o przenocowanie.