Dziesiąta dywizja, złożona prawie w całości z najpóźniej zwolnionych, a więc i najbardziej schorowanych i niedożywionych więźniów, wyewakuowana została jako pierwsza z Rosji do Persji. 26 marca nasz pułk przewieziono pociągiem towarowym przez Dżambuł – Arys – Taszkent – Dżyzak – Samarkandę – Bucharę – Czar-dżou – Aszchabad do Krasnowodzka nad Morzem Kaspijskim; 30 marca załadowano go na dwa statki: „Aga-mali Ogły” i „Turkmenistan”; 2 kwietnia zaś spałem już na piaszczystej plaży w Pahlevi, poza granicami kraju, w którym – jak czytam w moim dzienniczku – „można zwątpić w człowieka i sens walki o to, aby mu było lepiej na ziemi”.
Epilog: upadek Paryża
Trudno sobie wyobrazić, do jakiego stopnia można skazić naturę ludzką.
Dostojewski, Zapitki: martwego domu
O upadku Paryża dowiedzieliśmy się w Witebsku od maleńkiego czarnego więźnia, którego wepchnięto któregoś dnia czerwcowego 1940 roku do naszej celi. Lato było już w pełni, na rozpalonym do białości błękicie nieba, w którego skrawek ujęty w ramę okienną wpatrywaliśmy się codziennie w milczeniu i z bezmyślnym uporem, przelatywały cienie niewidzialnych ptaków i grzęzły z krzykiem w lepkiej jak miód ciszy letniego popołudnia. Prawie natychmiast po przyjeździe do Witebska, w pierwszych dniach czerwca, nauczyliśmy się spoglądać bez słowa w niebo, codziennie świeższe, codziennie bardziej wzdęte gorącym podmuchem powietrza. W naszej celi przeważali wojskowi, rozbitkowie pierwszej pokonanej przez Niemców armii świata. Gdy jeszcze upały nie stały się zbyt dokuczliwe, zwykli byli podnosić się po obiedzie na barłogach, czyścić – popluwając na nie z bliska – ciężkie buty wojskowe, trzeć godzinami o brzeg rękawa metalowe guziki i ukryte w tobołkach orzełki i okręcać starannie nogi sukiennymi owijaczami. Twarze mieli porośnięte twardą szczeciną, pod którą marszczyła się brudna skóra, głowy ogolone jak nieforemne bryły z kamienia, karki pokryte czyrakami, wargi popękane i spuchnięte, oczy zaczerwienione od zmęczenia, a nogi od odparzeń. W tych oczach – prostych, uczciwych i wiernych – wysuszonych przez gorący wiatr klęski i pełnych jeszcze krwawego odblasku wojny, łzy ciężkie jak ołów samotności pojawiały się tylko wtedy, gdy na dalekim horyzoncie ciszy kopyta końskie uderzały co pewien czas metalicznie o bruk ulicy.
Nieznajomy położył swój tłumoczek na kiblu, rozejrzał się nieufnie dokoła i przysiadł nieśmiało na brzegu pierwszego od drzwi legowiska. Miał w sobie coś z ptaka, który wpadł zatrzepotawszy skrzydłami do klatki i z zaciągniętymi bielmem oczkami, z półotwartym zakrzywionym ostro dziobem – uczepił się rozpaczliwie drewnianego drążka. W celi zapanowało milczenie. Przebywaliśmy wszyscy w więzieniach sowieckich od paru miesięcy, a więc dość długo, aby wiedzieć, że na dziesięciu nowo przybyłych do celi więźniów co najmniej pięciu przysyłano z innych cel na przeszpiegi. Ciche, szeptem prowadzone rozmowy urwały się w pół słowa nawet w tych rogach celi, do których nie mogło przecież dosięgnąć ucho nieznajomego. Przygarbione postacie więźniów skurczyły się jeszcze bardziej, jak gdyby wypuszczono z nich powietrze, ręce objęły zgięte kolana, urzeczone spojrzenia zawisły na drobnej twarzy przekrzywionej grymasem strachu. Było jasne, że aby przełamać otaczający go zewsząd mur podejrzliwości, nieznajomy musi przemówić pierwszy.
Ale nie wyglądał na donosiciela. W jego niepozornej postaci o długich rękach i wykrzywionych kabłąkowato nogach, w ptasiej twarzy uskrzydlonej jak gdyby parą odstających ponad miarę uszu, w czarnych oczach myszkujących niespokojnie wśród sąsiadów – wyczuwało się raczej wielką tragedię, jedną z wielu, jakie wojna odsłoniła w życiu tych, którzy w niewoli upatrywali dla siebie najlepszą rękojmię wolności. Podniósł nagle głowę znad tobołka i szepnął głosem przejmująco cichym:
– Paryż padł…
Ktoś z siedzących bliżej rozdmuchał ten ledwie tlący się szept w ostry płomień okrzyku:
– Paryż padł!
Skulone postacie rozluźniły się, prawie na wszystkich legowiskach rozległy się westchnienia. Rozłożyliśmy się wygodnie z twarzami zwróconymi w kierunku okien, z rękami splecionymi na karkach. Nie mieliśmy więc na co czekać. Paryż padł. PARYŻ, PARYŻ. Było to nie do uwierzenia, ale nawet ludziom najprostszym, ludziom, którzy nigdy na oczy nie widzieli Francji, upadek Paryża zwiastował śmierć ostatniej nadziei, klęskę bardziej nieodwracalną niż kapitulacja Warszawy. Noc niewoli, która zawisła nad Europą czarną chmurą, przesłoniła nam również w Witebsku jedyny skrawek nieba pocięty kratą więzienną.
– Paryż padł – powiedział po raz drugi nieznajomy i naraz chowając twarz w dłoniach, wybuchnął gorzkim, długo powstrzymywanym płaczem.
Poznałem go bliżej w ciągu następnych paru tygodni i w pewien sposób zbliżył nas ten Paryż. Opowiedział mi wieczorami dzieje swego życia, tak banalne, że mogłyby służyć za tekst do podręczników o ostatniej wojnie. Urodził się w Grodnie jako syn bogatego kupca żydowskiego i po ukończeniu gimnazjum wyjechał w roku 1935 na studia do Paryża. W Paryżu został komunistą, próbował nawet przedrzeć się do Hiszpanii w czasie wojny domowej, ale partia kazała mu zostać na miejscu i organizować komórkę studentów cudzoziemskich na wydziale architektury uniwersytetu paryskiego. Studiował więc tę swoją architekturę i w czerwcu 1939 roku otrzymał dyplom inżyniera, a w miesiąc później – tuż przed wybuchem wojny – wrócił do Polski.
Byłoby rzeczą daremną dociekać, na czym polegał jego komunizm. W chwilach największej jasności dawał do zrozumienia, że miało to być połączenie Le Corbusiera z Marksem, w którym sprzeczności gospodarcze kapitalizmu rozwiązują się planowaniem Utopii urbanistycznej. Brzmi to naiwnie, a nawet śmiesznie, ale jego żydowski idealizm, uznający królestwo niebieskie tylko z tego świata, szukał gorączkowo oparcia w konstrukcjach racjonalistycznych i znalazł je w olbrzymich miastach-ogrodach, zamieszkanych przez proletariat paryski i biedotę z gett polskich.
Po wkroczeniu wojsk sowieckich do Grodna, we wrześniu 1939 roku, został referentem budowlanym zarządu miejskiego i wytrwał na tym stanowisku do maja 1940 roku, kiedy go aresztowano za odmowę dobrowolnego wyjazdu w głąb Rosji. Upadek Paryża był więc dla niego czymś znacznie bardziej dotkliwym niż dla nas: oznaczał bowiem nie tylko ostateczny podbój kontynentu, ale cios zadany miastu, w którym wylęgła się jego utopia, przez kraj sprzymierzony z ojczyzną jego utopii.
Cela polubiła go szybko, bo umiał wieczorami opowiadać żywo i plastycznie o życiu w wolnym Paryżu. Ale poza dramatem zdradzonego idealisty przeżywał jeszcze inny dramat, kto wie, czy nie cięższy i bardziej bolesny:
dramat podwójnej lojalności. Uważał się w głębi serca za Polaka. Kiedy jednak nazajutrz po przybyciu do naszej celi komendant bloku zapytał go na apelu wieczornym o narodowość, odpowiedział cicho, patrząc w ziemię:
– Jewriej.
W czerwcu 1945 roku zderzyłem się z nim prawie w Rzymie, wychodząc w południe z redakcji pisma wojskowego, w którym podówczas pracowałem.
– Dowiedziałem się, że tu pracujesz – powiedział nieśmiało – i przyjechałem z Florencji, żeby cię zobaczyć…
– Ale skąd, skąd ty tutaj?
– Och, to dłuższa historia – odpowiedział z uśmiechem – chodźmy gdzieś na kawę.
O tej porze trudno jest usiedzieć w nagrzanych słońcem kawiarniach i tawernach rzymskich, toteż postanowiliśmy iść do mojego hotelu. Rzym wracał już powoli do życia. Na rozprażonym bruku ulicy dudniły kopyta końskie, obdarty i smutny tłum przeciekał wszystkimi mostami na Zatybrze i zatrzymywał się w pół drogi, patrząc na brudne fale rzeki. W oddali rysował się jak uskrzydlona skała Zamek Anioła.