Nie wytrzymał i zaczął swoją opowieść. Zabrano go z celi witebskiej w miesiąc po mnie i odesłano z wyrokiem dziesięcioletnim do obozów nad Peczorą. Pracował ciężko, najpierw na „lesopowale”, a potem przy spławianiu drzewa, i kiedy wybuchła wojna rosyjsko-niemiecka, był bliski końca. Amnestia ominęła go właśnie dlatego, że zapytany niegdyś w celi o narodowość, odpowiedział: „Jewriej”. Rosjanie nadali umowie polsko-sowieckiej swoją własną interpretację; za obywateli polskich uważali tylko ludzi narodowości polskiej, zatrzymując w obozach Ukraińców, Białorusinów i Żydów zza linii Curzona, a pod koniec roku 1941 nawet Żydów z centralnej Polski i województw zachodnich. Można by prawie uwierzyć, że traktowali wszystkich Żydów jak swoją naturalną własność, i mieli w tym trochę tragicznej racji – w imperium kontynentalnym Hitlera z lat 1941-43 los Żydów związał się mimo woli na śmierć i życie z istnieniem Rosji.
Uratował go fakt, że w styczniu 1942 roku przypomniano sobie w obozie o jego kwalifikacjach zawodowych i mianowano go dziesiętnikiem w brygadzie budowlanej. Przeniesiony do baraku technicznego, wrócił stosunkowo szybko do zdrowia. W styczniu 1944 roku został nagle przedterminowo zwolniony z obozu i wcielony z miejsca do Czerwonej Armii. Prawie bez przeszkolenia bojowego znalazł się wiosną tego roku w armii nacierającej na Węgry i został ranny w bitwie pod Budapesztem. Wprost ze szpitala odesłano go do jednostek polskich, utworzonych przez komunistyczny Komitet Wyzwolenia Narodowego w Moskwie, i z nimi dotarł do Warszawy. Zdemobilizował się przy pierwszej nadarzającej się okazji i przez zieloną granicę uciekł do Włoch. Organizacja żydowska Joint umieściła go w swoim domu we Florencji, gdzie czekał na wizę do Południowej Ameryki.
W zarekwirowanym przez wojsko hotelu na rogu Tritone i Corso Umberto zamówiłem butelkę zimnego wina i zaprowadziłem go do mojego pokoju na trzecim piętrze. Było duszno, zza przymkniętych żaluzji wpadały do pokoju spłaszczone promienie światła, przez ściany dochodziły krzyki pijanych żołnierzy i piski dziewcząt ulicznych, na ulicy kotłował się leniwy tłum. Upał dochodził do zenitu. Usiedliśmy swobodnie na łóżku. Przyglądałem się bezmyślnie wzorom na tapetach, nie wiedząc, co począć. Gdyż czułem przez skórę, że nie powiedział wszystkiego.
– W tej historii – zaczął ostrożnie – jest pewna sprawa, którą przemilczałem i którą chciałbym ci teraz powiedzieć. Nie mówiłem o niej dotąd z nikim, bo prawdę powiedziawszy, nie miałem z kim. Kiedy wróciłem do Polski, nie znalazłem przy życiu nikogo, dosłownie nikogo z mojej bliższej i dalszej rodziny. Ale przez tyle bezsennych nocy marzyłem o tym, aby spotkać kogoś, kto mógłby mnie zrozumieć, kto był także w obozie sowieckim… Nie żądam od ciebie niczego, nie proszę o nic. Zmieniłem po wojnie nazwisko i za parę miesięcy, może za rok, rozpocznę w Ameryce nowe życie. Ale zanim to się stanie, chciałbym, abyś wysłuchawszy mojej opowieści, powiedział tylko jedno słowo: rozumiem…
– Mów – zachęciłem go, dolewając do szklanki wina – siedzieliśmy przecież w jednej celi. Po tej wojnie to prawie tyle samo, co gdybyśmy siedzieli w jednej ławie szkolnej…
– Nie tak łatwo utrzymałem się na stanowisku dziesiętnika w brygadzie budowlanej. W Rosji, jak wiesz, trzeba za wszystko płacić. W lutym 1942 roku, czyli w miesiąc zaledwie po przeniesieniu mnie z ogólnych robót do baraku technicznego, zostałem nocą wezwany do Trzeciego Oddziału. Był to okres, kiedy Rosjanie brali na Niemcach odwet za klęski na froncie nawet w obozach. W mojej brygadzie pracowało czterech Niemców – dwóch zrusyfikowanych zupełnie Niemców nadwołżańskich i dwóch komunistów niemieckich, którzy uciekli do Rosji w roku 1935. Pracowali doskonale: nie miałem im nic do zarzucenia, chyba to tylko, że unikali jak ognia rozmów na tematy polityczne. Zażądano ode mnie, abym złożył zeznanie, że słyszałem ich rozmawiających po niemiecku o bliskim nadejściu Hitlera. Mój Boże, jednym z największych koszmarów systemu sowieckiego jest mania legalnego likwidowania ofiar… Nie wystarczy strzelić komuś w łeb, trzeba jeszcze, żeby o to na procesie pięknie poprosił. Nie wystarczy uwikłać człowieka w ponurą fikcję, trzeba jeszcze, żeby potwierdzili ją świadkowie. Oficer NKWD nie ukrywał przede mną, że jeśli odmówię, wrócę na ogólne roboty, do lasu… Miałem więc do wyboru własną śmierć lub śmierć tych czterech…
Nalał sobie wina i trzęsącą się ręką podniósł szklankę do ust. Spod przymrużonych powiek widziałem jego spoconą, przekrzywioną strachem twarz.
– I wybrałem. Miałem dość lasu i tego przeraźliwego, codziennego wywijania się od śmierci – chciałem żyć. Złożyłem zeznanie. Rozstrzelano ich za zoną w dwa dni potem.
Zapanowała cisza. Postawił pustą szklankę na stoliku i skulił się na łóżku, jakby w oczekiwaniu na cios. Za ścianą jakiś kobiecy głos zapiał fałszywym falsetem piosenkę włoską i umilkł nagle, ucięty przekleństwem. Zrobiło się trochę chłodniej, ale słyszałem nieomal, jak rozgrzane opony samochodów odrywają się z trzaskiem od lepkiego asfaltu.
– Gdybym to powiedział komukolwiek z ludzi, wśród których teraz żyję – podjął cicho – nie uwierzyłby lub uwierzywszy nie podałby mi ręki. Ale ty, ty przecież wiesz, do czego nas doprowadzono. Powiedz tylko to jedno słowo: rozumiem…
Poczułem, jak krew uderza mi do skroni, a wraz z nią cisną się przed oczy dawne obrazy, wspomnienia. Ale o ileż bardziej były zatarte wówczas, gdy tłumiłem je siłą, by uratować wiarę w ludzką godność, niż teraz, gdy nareszcie uspokojony – spoglądam na nie jak na ostygłą przeszłość! Może wymówiłbym bez trudu to jedno słowo nazajutrz po zwolnieniu z obozu. Może… Miałem już jednak za sobą trzy lata wolności, trzy lata wędrówek wojennych, udziału w bitwach, normalnych uczuć, miłości, przyjaźni, życzliwości… Dni naszego życia nie są podobne do dni naszej śmierci i prawa naszego życia nie są również prawami naszej śmierci. Wróciłem z takim trudem między ludzi i miałbym teraz od nich dobrowolnie uciekać? Nie, nie mogłem wymówić tego słowa.
– Więc? – zapytał cicho.
Wstałem z łóżka i nie patrząc mu w oczy, podszedłem do okna. Odwrócony plecami do pokoju, słyszałem, jak wychodzi i przymyka ostrożnie drzwi. Pchnąłem żaluzje. Na Piazza Colonna chłodny powiew popołudnia wyprostował przechodniów jak przyduszony posuchą do ziemi łan żyta. Pijani żołnierze amerykańscy i angielscy szli trotuarami, roztrącając Włochów, zaczepiając dziewczęta, szukając cienia pod parasolami wystaw sklepowych. Pod kolumnadą narożnego domu wrzała czarna giełda. Rzymscy „lazzaroni”, mali oberwańcy wojenni, nurkowali między nogami ogromnych Murzynów w mundurach amerykańskich. Miesiąc temu skończyła się wojna. Rzym był wolny, Bruksela była wolna, Oslo było wolne, Paryż był wolny. PARYŻ, PARYŻ.
Wyszedł z drzwi hotelu, jak ptak z przetrąconym skrzydłem przefrunął przez jezdnię i nie oglądając się za siebie, zniknął w kotłującym się tłumie.
Lipiec 1949 – lipiec 1950
O AUTORZE
Gustaw Herling-Grudziński, syn Józefa i Doroty z Bryczkowskich, urodził się 20 maja 1919 roku w Kielcach. Już w 1935 roku, wówczas uczeń VI klasy gimnazjum im. Stefana Żeromskiego w Kielcach, debiutował reportażem Świętokrzyszczyzna na lamach warszawskiego pisma młodzieży szkolnej,, Kuźnia Młodych”. Po maturze, w 1937 roku, rozpoczyna studia polonistyczne na Uniwersytecie Warszawskim. W nowym dla siebie środowisku staje się wkrótce jednym z wybijających się młodych krytyków literackich. Związany z grupą skupioną wokół niewiele odeń starszego Ludwika Frydego, pisuje w „Ateneum”, „Pionie”, „Naszym Wyrazie” – między innymi o twórczości Dąbrowskiej, Miłosza, Gombrowicza – jest kierownikiem literackim tygodnika „Orka na Ugorze”.