Krótko przed północą – Dimka wstawał zazwyczaj o tej porze jeszcze raz, żeby wygrzebać z cebrzyka pomyj główki od śledzi, z których warzył sobie na obiad zupę – Kowal, leżący przy oknie na brzuchu z twarzą przytkniętą do szyby, zerwał się gwałtownie z pryczy i paroma krótkimi szarpnięciami obudził swych towarzyszy. Po chwili zebrali się wszyscy w ośmiu koło odtajałej tarczy w szybie, przyjrzeli się zonie, poszeptali bezładnie i ruszyli do wyjścia. Trwało to wszystko nie więcej niż minutę, w czasie której przymrużyłem powieki i odetchnąłem głęboko parę razy, jak przez sen. W baraku panowała zupełna cisza; na dwóch rzędach dolnych i górnych prycz, leżeli obok siebie nie rozdziani więźniowie i dychawicznymi haustami łapali chciwie rozgrzane powietrze. Ledwie ostatni „urka” zniknął za drzwiami, przewróciłem się na brzuch i wychuchałem szybko mały otwór w lodowatej paproci na szybie. W odległości stu metrów od naszego baraku zona opadała łagodnie wklęsłą miską i podnosiła się znowu daleko w tyle, za drutami obozu. Sąsiednie baraki wznosiły się dopiero na brzegach miski, zasłaniając wartownię i całą górną partię zony. Względnie dobra widzialność w głąb wklęśnięcia istniała tylko ze szczytu najbliższego „bociana”, ale jeżeli wartownik siedział twarzą do obozu, oparty o ścianę wieżyczki, mógł widzieć tylko dalszą część opadającego przedpola. Od strony szpitala szła przez opustoszałą zonę w kierunku baraku kobiecego rosła dziewczyna i gdyby chciała sobie skrócić drogę, aby nie otrzeć się o przeciwległe druty, musiałaby przeciąć na ukos przedni skraj miski. Osiem cieni rozbiegło się bezszelestnie po lewym brzegu wklęśnięcia i rozstawiło więcierz u wylotów poprzecznych ścieżek, tuż za węgłami wygiętych w wachlarz baraków. Dziewczyna szła prosto w jego serce. W ciszy pogrążonego w śnie obozu zaczynały się nocne łowy.
Dziewczyna szła już teraz ścieżką na wysokości naszego baraku, zasłonięta po biodra zaspą śnieżną. Z daleka widać było tylko, że jest rozrośnięta w ramionach i ma szeroką twarz obwiązaną chustką, której koniec powiewał z tyłu jak ogon latawca. Jeszcze nie doszła do zakrętu ścieżki, gdy zza węgła wynurzył się pierwszy cień i zastąpił jej drogę. Dziewczyna drgnęła, zatrzymała się i wydała lekki okrzyk. Cień skoczył zwinnym susem do jej gardła, chwycił jedną ręką za kark, a drugą zatkał usta. Dziewczyna wyprężyła się łukowato do tyłu i oderwawszy lewą nogę od ziemi, wpakowała ją zgiętym kolanem w brzuch napastnika, a obiema rękami wczepiła się w jego brodę, odpychając od siebie z całych sił olbrzymi łeb w uszance. Cień zatoczył lewą nogą wprawny ruch półkolisty w kształcie sierpu i mocnym uderzeniem podciął znienacka jej nogę, wrośniętą w ziemię. Zwalili się oboje w zaspę śnieżną dokładnie w chwili, gdy pozostałych siedmiu nadbiegło z dwóch stron na pomoc.
Powlekli ją, trzymając za ręce i głowę o rozwianych włosach, w dół wklęśnięcia na zawaloną śniegiem ławkę, która sterczała czarną kresą poręczy w odległości dwudziestu metrów od baraku. Pierwszego przyjęła wściekłym wierzganiem oswobodzonych nagle z żelaznego uchwytu nóg, ale rychło ucichła znowu, zdławiona spódnicą zarzuconą na głowę i ogromną łapą Kowala, przyciskającą przez płótno jej twarz do blatu ławki. Pierwszy przygwoździł jednym kolanem jej prawą nogę do oparcia ławki, a drugim wparł się w wewnętrzną stronę uda zawieszonego w próżni, które kleszczowym ruchem próbowało zewrzeć się jak ramię zawiasu. Gdy dwaj po bokach trzymali ją za ręce, pierwszy półklęcząc zdzierał z niej majtki i odpinał spokojnie spodnie. Po chwili jej ciało zakołysało się konwulsyjnie, tak że Kowal musiał w takt nierównych drgań popuszczać lekko rozczapierzony kaganiec swej dłoni na jej głowie. Drugi i trzeci mieli już ułatwione zadanie i ośmieleni nagłym spokojem jej ciała próbowali niecierpliwymi dłońmi odszukać w pomiętym kłębku spódnicy i bluzek jej piersi. Przy czwartym jednak udało jej się uwolnić głowę z rozluźnionego uścisku palców Kowala i w mroźnej ciszy zony rozległ się krótki, gardłowy krzyk, nabrzmiały łzami i zduszony kneblem z sukna. Z najbliższego „bociana” zaspany głos zawołał: „Riebiata, wy czto że, czełowieczeskogo pozora u was niet”. Ściągnęli ją z ławki i jak kukłę z łachmanów powlekli za barak, do latryny. Na przedpolu widocznym przez otwór w oblodzonej szybie opustoszało; jedynie wokół ławki utworzyła się po obu stronach ścieżki głęboka wyrwa w prostopadłych ścianach śniegu, przybrawszy kształt stratowanego klombu. Po jakiejś godzinie siedmiu wróciło do baraku. Zaraz potem spostrzegłem przez mojego „judasza” w szybie Kowala, odprowadzającego dziewczynę do baraku kobiecego. Szła wolno, potykając się i zataczając na ścieżce, z głową przekrzywioną na stronę i rękami skrzyżowanymi na piersiach, podtrzymywana w pasie mocnym ramieniem swego towarzysza.
Nazajutrz wieczorem Marusia przyszła do naszego baraku. Miała jeszcze ślady skrzepłej krwi na twarzy i podsiniaczone oczy, ale wyglądała ładnie w kolorowej spódnicy i białej, cyfrowanej bluzce z czystego lnu, w której kołysały się, puszczone luzem, dwie piersi wielkie jak bochny chleba. Usiadła, jak gdyby nigdy nic, na pryczy Kowala plecami do pozostałych „urków” i przytuliwszy się do niego, lekko szeptała mu coś na ucho, całując go ze łzami w oczach w ospowaty policzek i po rękach. Kowal siedział z początku najeżony i spod niskiego czoła rzucał ukradkiem zmieszane spojrzenia na towarzyszy, ale dał się w końcu ubłagać. Została na noc, budząc nas ciągle z napiętego gorączkowymi rojeniami snu słowami najczulszej miłości, pomieszanymi z własnymi zachłystami bólu i miarowym sapaniem Kowala. Wymknęła się z baraku przed świtem, a za nią stąpał ostrożnie na chwiejących się nogach ogłupiały i zaczadzony kochanek. Odtąd przychodziła już codziennie i nieraz śpiewała przed zapadnięciem nocy mocnym głosem, który przechodził pod koniec każdej frazy w zawodzący jękliwie pisk, „czastuszki” ukraińskie o chłopcu, co „chodił wozie doma mojego”, i o tym, jak „choroszo s mołocznicoj żywiotsia”. Została w naszym obozie wodowozem i polubiliśmy wszyscy jej szeroką, wysmaganą mrozem twarz, jasne włosy rozwiane na wietrze i rozdęte nozdrza, gdy siedząc okrakiem na beczce, opierała czuby walonek na klinach w przednim zaworze sań i poganiała konia głośnymi klaśnięciami bata lub nerwowymi szarpnięciami lejc. Za zoną, gdzie puszczano ją po wodę bez konwoju jako „bytowoją”, zdobywała czasem parę barwnych obrazków lub kolorowych wycinanek z bibułki i przyozdabiała nimi wieczorem brudną ścianę nad pryczą swego ukochanego.