Выбрать главу

— Dziewięć dni po pierwszym śnie znalazłem się w tym samym miejscu, lecz wyżej. Widziałem biegnący w dole mur. Pobiegłem ku niemu, wykrzykując jej imię, pewien, że ją zobaczę. Ktoś tam był. Kiedy jednak się zbliżyłem, zobaczyłem, że to nie Lilia, lecz mężczyzna. Pochylał się nad murem, jakby go naprawiał. Spytałem, gdzie ona jest. Nie odpowiedział, nie uniósł głowy. I nagle zobaczyłem, co robi. Nie starał się naprawić muru, lecz go rozebrać. Podważał palcami wielki kamień, który nawet nie drgnął. „Pomóż mi, Haro” — rzekł i zrozumiałem, że to mój nauczyciel, Gap, który nadał mi imię. Nie żył już od pięciu lat. Cały czas naciskał i podważał palcami kamień, powtarzając moje imię. „Pomóż mi, uwolnij mnie”. Potem wyprostował się i sięgnął ku mnie ponad murem, tak jak ona. Chwycił mnie za rękę, lecz jego dłoń paliła, nie wiem, ogniem czy lodem. Ten dotyk parzył. Odskoczyłem, a ból i strach sprawiły, że ocknąłem się nagle.

Powoli uniósł rękę. Na grzbiecie i wnętrzu dłoni widniała ciemna plama przypominająca stary siniec.

— Nauczyłem się, że nie mogę pozwalać im się dotykać — dodał cicho.

Ged spojrzał na usta Olchy. One także wydawały się zbyt ciemne.

— Haro, grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo — powiedział, zniżając głos.

— To nie koniec.

Zmagając się z ciszą, Olcha podjął swą opowieść.

— Następnej nocy, gdy zasnął, znów znalazł się na mrocznym wzgórzu. Ujrzał mur biegnący w dół zbocza. Podszedł ku niemu z nadzieją, że zobaczy żonę.

— Nie dbałem o to, że nie może go pokonać i że ja tego nie potrafię. Chciałem przynajmniej ją zobaczyć, porozmawiać.

Jeśli jednak tam była, nie zauważył jej wśród innych. Gdy się zbliżył, ujrzał zebrany po drugiej stronie tłum cienistych postaci. Niektóre były wyraźne, inne mroczne. Część znał, innych nie. Lecz wszystkie wyciągały ku niemu ręce i wykrzykiwały jego imię: „Haro, pozwól nam pójść z tobą! Haro, uwolnij nas!”.

— To straszne słyszeć swoje prawdziwe imię w ustach nieznajomych — powiedział Olcha. — Straszne też, kiedy wzywają cię umarli.

Próbował zawrócić i wdrapać się na wzgórze, byle dalej od muru. Lecz nogi ogarnięte straszliwą senną słabością nie chciały go unieść. Upadł na kolana, by nie zbliżyć się bardziej do muru, i zaczął wzywać pomocy, choć nie było nikogo, kto mógłby mu pomóc. A potem obudził się przerażony.

Od tego czasu co noc, gdy tylko zasnął, powracał na wzgórze. Stał w suchej szarej trawie nad murem, za którym tłoczyli się umarli wykrzykujący jego imię.

— Budzę się — opowiadał — i jestem w moim pokoju. Nie stoję tam na wzgórzu, ale wiem, że oni tam są. Muszę sypiać. Próbuję często się budzić i spać za dnia, gdy tylko mogę. Ale kiedyś w końcu muszę zasnąć, a wtedy znów tam jestem. Oni także. I nie mogę wejść na wzgórze. Zawsze idę w dół, w stronę muru. Czasami udaje mi się odwrócić do nich plecami, ale wtedy mam wrażenie, że słyszę wśród nich krzyczącą do mnie Lilię. Obracam się, by jej poszukać, a oni sięgają ku mnie.

Spuścił głowę, spoglądając na zaciśnięte ręce.

— Co mam zrobić? — spytał.

Krogulec milczał.

Po długiej chwili Olcha odezwał się znowu.

— Harfiarz, o którym ci wspominałem, był moim przyjacielem. Po jakimś czasie dostrzegł, że coś się ze mną dzieje. A kiedy powiedziałem mu, że nie mogę spać, bo lękam się snów o umarłych, pomógł mi opłacić statek płynący na Ea, bym pomówił z tamtejszym szarym czarodziejem. — Miał na myśli maga szkolonego na Roke. — Gdy tylko tamten usłyszał o moich snach, oznajmił, że muszę popłynąć na Roke.

— Jak się nazywał?

— Beryl. Służy księciu Ea, który jest też władcą wyspy Taon.

Stary człowiek przytaknął bez słowa.

— Powiedział, że nie może mi pomóc. Ale dla kapitana jego słowo miało cenę złota. Znów zatem wyruszyłem w drogę. To była długa podróż. Opłynęliśmy Havnor i przecięliśmy Morze Najgłębsze. Pomyślałem, że na statku, coraz dalej od Taonu, zdołam może zostawić sen za sobą. Czarodziej z Ea nazywał miejsce z mojego snu suchą krainą. Miałem nadzieję, iż kiedy znajdę się na morzu, oddalę się od niej. Lecz co noc powracałem na wzgórze. Czasami dwa, nawet trzy razy jednej nocy. Gdy tylko zamykam oczy, jestem na wzgórzu. Widzę mur w dole, słyszę wzywające mnie głosy. Jestem niczym człowiek oszalały z bólu, który może znaleźć ukojenie jedynie we śnie, lecz właśnie sen zadaje mi męki. Czuję ból i cierpienie nieszczęsnych umarłych próbujących przedostać się przez mur. Czuję też strach.

Wkrótce marynarze zaczęli go unikać. Nocą, ponieważ krzyczał i budził ich nieustannie, i za dnia, bo sądzili, iż ciąży na nim przekleństwo albo opętał go gebbeth.

— Na Roke doświadczyłeś ulgi?

— W Gaju. — Gdy Olcha wymówił te słowa, jego twarz uległa całkowitej przemianie. Przez moment twarz Krogulca wyglądała podobnie. — Mistrz Wzorów zabrał mnie tam, pod drzewa. I tam mogłem spać; nawet nocą mogłem spać. Za dnia, jeśli czuję na sobie promienie słońca — tak jak wczoraj po południu — ciepły dotyk słońca, czerwone promienie przenikające powieki, nie boję się snów. A w Gaju w ogóle się nie lękałem. Znów mogłem pokochać noc.

— Opowiedz mi, jak wyglądało twoje przybycie na Roke.

Choć znużony, zrozpaczony i przepełniony nabożnym szacunkiem, Olcha wciąż miał dar mowy właściwy ludziom z jego wyspy. I mimo iż opuścił część historii, czy to z obawy, że okaże się za długa, czy też nie chcąc zanudzać słuchacza tym, co każdy mag już wiedział, Krogulec potrafił sobie wyobrazić, co się działo, wspominając dzień, gdy jako piętnastolatek po raz pierwszy przybył na wyspę mędrców.

Kiedy Olcha opuścił statek w porcie miasta Thwil, jeden z żeglarzy nakreślił na trapie runę Zamkniętych Drzwi, by zamknąć mu drogę powrotu na pokład. Olcha zauważył to, uznał jednak, iż marynarz miał po temu powody. Sam także czuł się jak przeklęty. Miał wrażenie, że niesie w sobie ciemność. To sprawiło, że był jeszcze bardziej onieśmielony niż zwykle w obcych miastach, a Thwil to naprawdę osobliwe miasto.

— Ulice zwodzą cię na manowce — zauważył Krogulec.

— Rzeczywiście, mój panie. Przepraszam, język posłuszny jest sercu, nie myślom…

— Nie szkodzi. Przywykłem, że kiedyś tak mnie nazywano. Jeśli ma ci to ułatwić życie, mogę stać się panem pasterzem. Mów dalej.

Zwodzony przez mieszkańców, czy też źle pojmujący ich wskazówki, Olcha długo krążył po labiryncie miasta Thwil pośród pagórków. Cały czas widział w oddali szkołę, nie mógł się jednak do niej zbliżyć. W końcu ogarnięty rozpaczą stanął przed zwykłymi drzwiami w ślepej ścianie na nieciekawym placu. Po chwili zrozumiał, że właśnie do tej ściany usiłował dotrzeć. Zastukał i w drzwiach stanął człowiek o spokojnej twarzy i oczach.

Olcha już miał powiedzieć, że przysyła go czarownik Beryl z Ea, z wiadomością dla Mistrza Przywołań. Nie zdążył jednak się odezwać. Odźwierny popatrzył na niego i uśmiechnął się łagodnie.

— Nie możesz wprowadzić ich do tego domu, przyjacielu.

Olcha nie pytał, kogo nie może wprowadzić. Wiedział. Przez ostatnie noce niemal nie sypiał. Od czasu do czasu udawało mu się zdrzemnąć, zawsze jednak budził się ogarnięty zgrozą. Czasami drzemał za dnia i otwierając oczy, widział suchą szarą trawę porastającą rozsłoneczniony pokład statku, kamienny mur pośród morskich fal. Nawet na jawie sen stale mu towarzyszył, otaczał go, spowijał niczym woal. Mimo szumu wiatru i morza Olcha wciąż słyszał głosy wykrzykujące jego imię. Nie wiedział, czy śpi, czy już się ocknął. Był bliski obłędu, nękany bólem, strachem i zmęczeniem.