— Może jednak jest — nie zgodził się Mistrz Ziół. — Może Olcha powinien o tym usłyszeć. Myślę, że Thorion zanadto ufał własnej sile, za długo tam pozostał. Sądził, iż może przywołać się z powrotem do życia, lecz powróciła tylko jego moc, umiejętności, ambicje — wola życia, która jednak sama życia nie stanowi. Ale myśmy mu ufali, bo go kochaliśmy, i tak niszczył nas, póki Irian nie zniszczyła jego.
Daleko od Roke, na wyspie Gont słuchacz Olchy przerwał mu nagle.
— Jak brzmiało to imię?
— Irian, tak powiedział.
— Znałeś je wcześniej?
— Nie, mój panie.
— Ja też nie. — Po chwili ciszy Krogulec dodał miękko, jakby wbrew własnej woli: — Widziałem tam Thoriona. W suchej krainie. Podjął ryzyko wyprawy, bo chciał mnie odnaleźć. Na jego widok poczułem smutek. Powiedziałem, że może spróbować powrócić na drugą stronę muru. — Jego twarz powlókł posępny cień. — Złe to były słowa. Każde słowo wypowiedziane między żywymi a umarłymi niesie ze sobą zło. Lecz ja także go kochałem.
Siedzieli w milczeniu. Krogulec podniósł się nagle, przeciągnął. Obaj postanowili trochę rozprostować kości. Olcha nabrał wody ze studni, Krogulec zaczął strugać nowe stylisko do ogrodowej łopaty.
— Mów dalej, Olcho — poprosił. I Olcha podjął swą opowieść.
Pozostali dwaj mistrzowie w milczeniu słuchali opowieści Mistrza Ziół o Thorionie. Olcha zdobył się na odwagę i spytał o coś, co niezmiernie go dręczyło: jak umarli docierają do muru? Jak trafiają tam magowie?
— To podróż duchowa — odpowiedział natychmiast Mistrz Przywołań.
Stary uzdrowiciel przemówił z większym wahaniem.
— Ciało nie przekracza muru, pozostaje przecież tutaj. A jeśli mag udaje się tam w wizji, jego uśpione ciało wciąż czeka, żyje. Owego podróżnego, który wyrusza w drogę, oddalając się od ciała, nazywamy duszą, duchem.
— Ale moja żona wzięła mnie za rękę — zaprotestował Olcha. Nie mógł się zdobyć na to, by powtórzyć, iż ucałowała go w usta. — Czułem jej dotknięcie.
— Albo tak ci się wydawało — wtrącił Mistrz Przywołań.
— Jeśli dotknęli się cieleśnie, jeśli powstała więź — rzekł Mistrz Ziół, zwracając się do Mistrza Przywołań — może to ona pozwala innym umarłym przychodzić do niego, wzywać go, nawet dotykać.
— Dlatego właśnie musi się im opierać. — Mistrz Przywołań zerknął na Olchę. Oczy miał małe, ogniste.
Olcha wyczuł w jego słowach nutę oskarżenia. Niesprawiedliwego.
— Próbuję się im opierać, panie. Próbowałem. Ale jest ich tak wielu, a ona z nimi. I wszyscy cierpią, wzywają mnie.
— Oni nie mogą cierpieć. Śmierć oznacza koniec wszelkiego cierpienia.
Mistrz Ziół miał inne zdanie:
— Może cień bólu pozostaje bólem. W owej krainie są też góry i noszą nazwę Ból.
Do tej pory Odźwierny prawie się nie odzywał. Teraz przemówił cichym, spokojnym głosem.
— Olcha naprawia, nie niszczy. Wątpię, by zdołał zerwać tę więź.
— Jeśli ją stworzył, może też ją zerwać — zauważył Mistrz Przywołań.
— A stworzył?
Olchę tak przeraziły ich słowa, że zaprotestował gniewnie:
— Nie mam takiej mocy, panie!
— Zatem muszę zejść pośród nich — oznajmił Mistrz Przywołań.
— Nie, mój przyjacielu — powiedział Odźwierny, a stary Mistrz Ziół dodał:
— Przede wszystkim nie ty.
— Ale to moja sztuka.
— I nasza.
— Kto zatem?
— Wygląda na to — rzekł Odźwierny — iż Olcha jest naszym przewodnikiem. Szuka u nas pomocy i może zdoła też pomóc nam. Towarzyszmy mu wszyscy w jego wizji, do muru, lecz nie na drugą stronę.
I tak przerażony Olcha późno owej nocy, gdy pozwolił sobie w końcu zasnąć, znów znalazł się na szarym wzgórzu. Tym razem jednak towarzyszyli mu Mistrz Ziół — ciepła obecność w chłodnej ciemności — Odźwierny, mglisty i srebrzysty w blasku gwiazd, oraz potężny Mistrz Przywołań, niedźwiedź, ciemna siła.
Teraz stali nie w miejscu, gdzie zbocze opadało w mrok, lecz w pobliżu, spoglądając ku szczytowi. Mur przebiegał w poprzek wierzchołka wzgórza. Był niski, sięgał niewiele ponad kolana. Niebo, na którym jaśniała garść gwiazd, było idealnie czarne.
Nic się nie poruszało.
Trudno byłoby pójść w górę, aż do muru, pomyślał Olcha. Zawsze dotąd mur znajdował się poniżej.
Jeśli jednak pójdę, może Lilia tam będzie, tak jak wtedy, za pierwszym razem. Może zdołam chwycić ją za rękę i magowie zabiorą ją wraz ze mną. Albo może uda mi się przekroczyć mur w najniższym miejscu i pójść do niej.
Powoli ruszył w górę. Wędrówka okazała się łatwa. Już niemal dotarł na miejsce.
— Haro! — głęboki głos Mistrza Przywołań pociągnął go z powrotem niczym pętla na szyi, szarpnięta gwałtownie smycz. Olcha potknął się, postąpił chwiejnie jeszcze jeden krok i tuż przed murem opadł na kolana, wyciągając ręce ku kamieniom.
— Ratujcie mnie! — krzyczał, ale do kogo? Do magów czy do cieni za murem?
A potem na jego ramionach spoczęły ręce, żywe ręce, ciepłe i silne, i znalazł się w komnacie. Dłonie uzdrowiciela spoczywały na jego ramionach. Wokół nich jasno płonęło magiczne światło. Oprócz niego w komnacie było czterech mężczyzn, nie trzech.
Stary Mistrz Ziół siedział na łóżku i uspokajał Olchę, który trząsł się, dygotał, szlochał.
— Nie mogę tego zrobić — powtarzał i sam nie wiedział, czy zwraca się do magów, czy do umarłych.
Gdy strach i rozpacz zaczęły ustępować, poczuł ogromne znużenie. Niemal bez zainteresowania spojrzał na przybysza. Jego oczy miały barwę lodu, włosy i skóra były białe. Mieszkaniec dalekiej północy. Z Enwas bądź Bereswek, pomyślał Olcha.
Człowiek ów zwrócił się do magów.
— Co robicie, przyjaciele?
— Ryzykujemy, Azverze — odparł stary Mistrz Ziół.
— Kłopoty na granicy, Mistrzu Wzorów — dodał Mistrz Przywołań.
Olcha spostrzegł, jakim szacunkiem darzą owego Azvera, i z jak wielką ulgą go powitali. Opowiedzieli mu pokrótce, w czym kryje się problem.
— Jeśli on zechce pójść ze mną, pozwolicie mu? — spytał Mistrz Wzorów, gdy skończyli. I odwróciwszy się do Olchy, dodał: — W Wewnętrznym Gaju nie musisz się lękać swoich snów. My też nie będziemy musieli się ich obawiać.
Wszyscy przytaknęli. Mistrz Wzorów skinął głową i zniknął. Tak naprawdę go tam nie było.
Nie było go. Widzieli tylko iluzję. Po raz pierwszy Olcha miał okazję oglądać wielką moc owych mistrzów w działaniu i gdyby nie to, że już dawno przekroczył granice strachu i zdumienia, poczułby niepokój.
Wyruszył w ślad za Odźwiernym spokojnymi ulicami w noc, zostawiając za sobą mury szkoły, pola pod wysokim okrągłym wzgórzem. Potem wędrowali brzegiem strumienia śpiewającego cicho w ciemności wodne pieśni. Przed sobą widzieli wysoki las, gromady drzew ukoronowanych szarym blaskiem gwiazd.
Mistrz Wzorów wyszedł im na spotkanie. Wyglądał dokładnie tak jak w komnacie Olchy. Przez chwilę rozmawiali cicho z Odźwiernym. A potem Olcha podążył za jasnowłosym magiem do Gaju.
— Drzewa są ciemne — rzekł do Krogulca — ale pod nimi nie kryje się ciemność. Jest tam światło, jasność.
Krogulec przytaknął bez słowa, uśmiechając się lekko.
— Gdy tylko się tam znalazłem, zrozumiałem, że będę mógł spać. Miałem wrażenie, jakbym cały czas spał, był pogrążony w koszmarnym śnie i wreszcie się ocknął, by móc zasnąć naprawdę. Mistrz Wzorów zabrał mnie do zakątka ukrytego wśród korzeni ogromnego drzewa, wysianego suchymi liśćmi. Powiedział, że mogę się tam położyć. Zrobiłem to i zasnąłem. Nie potrafię opisać słodyczy tego snu.