– Poczekajcie. Czy nie możecie…
Wciąż nie zwracali na mnie uwagi.
– Ja też nie chcę, żeby chłopak umarł, ale nie możemy dla jednej osoby ryzykować życia nas wszystkich – stwierdził Kyle. – Ludzie umierają, zdarza się. Nie dajmy się zwariować z powodu jednego dziecka.
Miałam ochotę go udusić, odciąć mu dopływ powietrza, by zatrzymać ten chłodny potok słów. Ja – nie Melanie, To j a chciałam sprawić, żeby posiniał na twarzy. Melanie czuła podobnie, ale wiedziałam, jaka część tej agresji pochodzi bezpośrednio ode mnie.
– Musimy go uratować – powiedziałam, tym razem głośniej.
Jeb spojrzał na mnie.
– Skarbie, nie możemy tak po prostu tam wejść i poprosić o pomoc.
Wtedy dotarła do mnie kolejna prosta i oczywista prawda.
– Wy nie. Ale ja tak.
Cały pokój zamarł.
Rozkoszowałam się pięknem rodzącego mi się w głowie planu. Jego doskonałością. Mówiłam głównie do siebie i do Melanie. Była pod wrażeniem. To miało pełne szanse powodzenia. Mogłyśmy ocalić Jamiego.
– Dusze nie są ani trochę podejrzliwe. Wcale nie muszę umieć dobrze kłamać, i tak niczego się nie domyślą. Do głowy im nie przyjdzie, że coś przed nimi kryję. Oczywiście, że nie. Jestem jedną z nich. Zrobią wszystko, żeby mi pomóc. Mogę im powiedzieć, że zrobiłam sobie krzywdę, chodząc po górach, albo coś w tym rodzaju… Potem postaram się zostać na chwilę sama i zabiorę tyle lekarstw, ile dam radę schować. Pomyślcie tylko! Mogę zabrać tyle, by starczyło wam na długie lata. I Jamie będzie zdrowy! Czemu wcześniej o tym nie pomyślałam? Może nawet Waltera dałoby się uratować.
Dopiero teraz podniosłam wzrok i rozejrzałam się błyszczącymi oczami po pokoju. Co za doskonały plan!
Tak doskonały, tak nieskazitelnie słuszny, tak w moim mniemaniu oczywisty, że minęło pół wieczności, zanim zrozumiałam ich miny. Gdyby nie złowieszczy grymas Kyle’a, pewnie zajęłoby mi to jeszcze więcej czasu.
Nienawiść. Podejrzliwość. Strach.
Nawet pokerowa twarz Jeba na niewiele się tym razem zdała. W jego przymrużonych oczach widniało niedowierzanie.
Każda z tych twarzy mówiła „nie“.
Czy oni są nienormalni? Nie widzą, jak bardzo wszyscy byśmy na tym skorzystali?
Nie ufają mi. Myślą, że chcę ich wydać, że chcę wydać Jamiego!
– Proszę – szepnęłam. – To jedyny sposób, żeby go uratować.
– Cierpliwa bestia, co? – fuknął Kyle. – Długo czekała na dogodny moment, trzeba jej to przyznać.
Znów musiałam się powstrzymywać, żeby nie rzucić mu się do gardła.
– Doktorze? – odezwałam się błagalnym głosem.
Nie spojrzał mi w oczy.
– Nawet gdybyśmy mogli cię wypuścić na zewnątrz, Wando… I tak nie mógłbym zaufać lekom, o których nie mam żadnego pojęcia. Jamie jest silny. Organizm sobie poradzi.
– Pojedziemy szukać dalej – wymamrotał Ian. – Na pewno coś znajdziemy. Nie wrócimy z pustymi rękami.
– To nie wystarczy. – Łzy cisnęły mi się do oczu. Spojrzałam na jedyną osobę, która mogła rozumieć ogrom mojego bólu. – Jared. Ty wiesz. W i e s z dobrze, że nie pozwoliłabym, żeby Jamiemu stała się jakaś krzywda. Wiesz, że chcę to zrobić. Proszę.
Patrzył mi w oczy przez długą chwilę. Następnie rozejrzał się po pokoju, spoglądając kolejno na pozostałe twarze: Jeba, Doktora, Kyle’a, Iana, Trudy. Potem ogarnął wzrokiem milczących gapiów stojących na korytarzu, o twarzach wykrzywionych na podobieństwo twarzy Kyle’a: Sharon, Violettę, Lucinę, Reida, Geoffreya, Heatha, Heidi, Andy’ego, Aarona, Wesa, Lily, Carol – moich przyjaciół przemieszanych z wrogami. Wszyscy oni wyglądali jak Kyle. Jared popatrzył jeszcze na drugi szereg postaci – tych już nie widziałam. Później na Jamiego. W pokoju panowała zupełna cisza, nie słychać było nawet oddechów.
– Nie, Wando – powiedział cicho. – Nie.
Reszta odetchnęła z ulgą.
Poczułam, jak uginają się pode mną kolana. Upadłam przed siebie, wyrywając dłoń z uścisku Iana, gdy ten próbował mnie podnieść. Doczołgałam się do Jamiego i odtrąciłam Trudy na bok łokciem. Wszyscy przyglądali się w milczeniu. Zdjęłam mu kompres z głowy i nałożyłam świeży lód. Ani razu nie spojrzałam w żadne z utkwionych we mnie oczu. I tak nic nie widziałam przez łzy.
– Jamie, Jamie, Jamie – zawodziłam. – Jamie, Jamie, Jamie.
Jedyne, co mogłam teraz robić, to wypowiadać jego imię i dotykać co chwila okładów, sprawdzając, czy nie trzeba ich zmienić.
Słyszałam, jak pozostali wychodzą, po kilku naraz. Słyszałam oddalające się głosy, głównie niezadowolone. Nie rozumiałam jednak, co mówią.
Jamie, Jamie, Jamie…
– Jamie, Jamie, Jamie…
Kiedy pokój prawie całkiem opustoszał, Ian uklęknął przy mnie.
– Wiem, że chcesz dobrze… ale Wando, oni cię zabiją, jeżeli spróbujesz – szeptał. – Po tym, co się stało… w szpitalu. Boją się, że masz teraz powód, żeby nas zdradzić… Zresztą Jamie wyzdrowieje. Trzeba wierzyć.
Odwróciłam twarz, a wtedy sobie poszedł.
– Przykro mi, złotko – mruknął Jeb, wychodząc za nim.
Jareda też już nie było. Nie słyszałam, jak wychodzi, ale wiedziałam, że poszedł. I słusznie, pomyślałam. Nie kochał Jamiego tak bardzo jak my. Dał tego dowód. Dobrze zrobił, że wyszedł.
Doktor został, ale przyglądał się tylko bezradnie. Nie spojrzałam na niego ani razu.
Powoli zmierzchało, światło przybrało najpierw pomarańczowy, a potem szary kolor. Skończył się lód. Czułam, jak Jamie zaczyna znowu płonąć.
– Jamie, Jamie, Jamie… – Głos dawno mi zachrypł, ale nie mogłam przestać. – Jamie, Jamie, Jamie…
W pokoju zrobiło się ciemno. Nie widziałam jego twarzy. Czy odejdzie tej nocy? Czy po raz ostatni widziałam go dzisiaj żywego?
Szeptałam jego imię głosem, na tyle bezdźwięcznym, że słyszałam słabe chrapanie Doktora.
Niestrudzenie ocierałam Jamiemu twarz letnią szmatką. Nawet zwykła woda troszkę go schładzała. Gorączka nieco osłabła. Zaczęłam wierzyć, że nie umrze tej nocy. Wiedziałam jednak, że nie dam rady trzymać go przy sobie w nieskończoność. Któregoś dnia mi się wyśliźnie. Jutro. Pojutrze. A wtedy ja też umrę. Nie przeżyję bez niego.
Jamie, Jamie, Jamie… – pojękiwała Melanie.
Jared nam nie uwierzył, zapłakałyśmy obie. Pomyślałyśmy o tym jednocześnie.
Wokół panowała niczym niezmącona cisza. Nie dochodziły mnie żadne dźwięki.
Nagle Doktor krzyknął. Był to dziwny, przytłumiony odgłos, jak gdyby usta miał przyciśnięte do poduszki.
Ujrzałam w ciemnościach ruchome kształty. W pierwszej chwili zdawały się nie mieć sensu. Doktor dziwnie podrygiwał. Zrobił się duży – jakby miał zbyt wiele rąk. Byłam przerażona. Nachyliłam się nad nieruchomą figurą Jamiego, chcąc go ochronić przed niebezpieczeństwem, jakiekolwiek ono było. Nie mogłam uciec, gdy tak leżał bezbronny. Serce tłukło mi o żebra.
Po chwili Doktor przestał wymachiwać rękoma. Znowu rozległo się chrapanie, tym razem cięższe i głośniejsze. Osunął się z powrotem na ziemię i ujrzałam, jak wyłania się z niego drugi cień. Ktoś przede mną stał.
– Chodźmy – szepnął Jared. – Nie ma czasu do stracenia.
Serce prawie mi wybuchło.
Wierzy.
Zerwałam się na nogi, siłą woli prostując zdrętwiałe kolana.
– Co zrobiłeś Doktorowi?
– Chloroform. Długo nie potrzyma.
Obróciłam się natychmiast i oblałam Jamiego letnią wodą, mocząc ubranie i materac. Ani drgnął. Miałam nadzieję, że to go ochłodzi, dopóki Doktor się nie zbudzi.