– Idź za mną.
Szłam za nim krok w krok. Poruszaliśmy się bardzo cicho, prawie się dotykając, prawie biegnąc, ale niezupełnie. Jared trzymał się ścian, a ja sunęłam w ślad za nim.
Przystanął, gdy dotarliśmy do skąpanej w świetle księżyca jaskini z ogrodem. Była całkiem pusta, pogrążona w ciszy.
Dopiero teraz mogłam mu się lepiej przyjrzeć. Przez ramię miał przerzuconą strzelbę, a u pasa nóż. W wyciągniętych ku mnie dłoniach trzymał kawałek ciemnego materiału. Pojęłam natychmiast.
– Racja, zawiąż mi oczy – wyszeptałam jednym tchem.
Przytaknął głową. Zamknęłam powieki, czekając, aż założy mi opaskę. I tak bym ich nie otwierała.
Zawiązał ją sprawnie i mocno. Gdy skończył, obróciłam się szybko parę razy wokół własnej osi – raz, dwa…
Złapał mnie i zatrzymał.
– Starczy.
Chwycił mnie jeszcze mocniej, uniósł – zadyszałam zaskoczona – i przerzucił przez ramię. Zgięło mnie wpół, zawisłam mu głową i tułowiem wzdłuż pleców, obok strzelby. Objął mnie mocno za nogi i nie tracąc czasu, ruszył truchtem przed siebie. Podskakiwałam z każdym krokiem, raz po raz ocierając się twarzą o jego koszulę.
Zupełnie straciłam poczucie kierunku. Nie próbowałam jednak zgadywać ani się domyślać. Skupiłam całą uwagę na jego nogach: liczyłam kroki. Dwadzieścia, dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy…
Czułam, jak się nachyla, biegnąc najpierw z górki, potem pod górkę. Starałam się o tym nie myśleć.
Czterysta dwanaście, trzynaście, czternaście…
Wiedziałam, kiedy wydostaliśmy się na zewnątrz. Czułam suchy, czysty powiew pustyni. Mimo że musiała się zbliżać północ, powietrze było gorące.
Zdjął mnie z ramienia i postawił na ziemi.
– Tu jest płasko. Myślisz, że dasz radę biec z zawiązanymi oczami?
– Tak.
Chwycił mnie mocno pod łokciem i ruszył do przodu, narzucając ostre tempo. Nie było łatwo. Co chwila łapał mnie w ostatnim momencie, gdy już miałam się wywrócić. Z czasem zaczęłam się przyzwyczajać i lepiej trzymałam równowagę na wyboistej drodze. Wkrótce oboje ciężko dyszeliśmy.
– Jak tylko… dobiegniemy… do jeepa… będziemy bezpieczni.
Do jeepa? Ogarnęła mnie dziwna fala nostalgii. Mel nie widziała tego auta od czasu tragicznej wyprawy do Chicago, nie wiedziała nawet, czy przetrwało.
– A jak… nie? – zapytałam.
– To nas złapią… i cię zabiją… Ian ma rację.
Próbowałam biec jeszcze szybciej. Nie po to, by ratować swoje życie, lecz dlatego, że tylko ja mogłam uratować Jamiego. Znowu się potknęłam.
– Czekaj… zdejmę ci… opaskę… Będziesz… biec… szybciej.
– Na pewno?
– Nie rozglądaj się… Okej?
– Słowo.
Pociągnął za supeł. Gdy tylko szmatka opadła mi z oczu, utkwiłam wzrok w ziemi.
Biegło mi się teraz o wiele lepiej. Księżyc świecił jasno, piasek był równy. Jared opuścił rękę i przyspieszył. Nadążałam za nim bez problemu. Długi bieg nie był dla tego ciała niczym nowym. Złapałam ulubione tempo. Pewnie trochę ponad sześć minut na milę. Wiedziałam, że nie utrzymam go w nieskończoność, ale zamierzałam dać z siebie wszystko.
– Słyszysz… coś? – zapytał.
Wytężyłam słuch. Tylko dwie pary stóp biegnących po piasku.
– Nie.
Charknął uspokojony.
Uświadomiłam sobie, że pewnie dlatego zabrał broń. Żeby nie mogli do nas strzelać.
Biegliśmy mniej więcej godzinę, zaczęłam zwalniać, Jared też. Suszyło mnie w gardle.
Ani razu nie oderwałam oczu od ziemi, dlatego zdziwiłam się, gdy zarył mi je dłonią. Zwolniłam chwiejnie kroku, pozwalając się dalej prowadzić.
– Prawie jesteśmy. Prosto…
Pociągnął mnie za rękę, nie odsłaniając mi oczu. Nasze kroki zaczęły się odbijać echem. Pustynia zrobiła się nierówna.
– Chodź.
Jego dłoń nagle zniknęła.
Widziałam jednak niewiele więcej. Kolejna ciemna jaskinia. Niezbyt głęboka. Gdybym się obróciła, mogłabym z niej wyjrzeć, ale tego nie zrobiłam.
Jeep stał tyłem do wyjścia. Wyglądał tak samo, jak pamiętałam, choć widziałam go po raz pierwszy w życiu. Wskoczyłam na przedni fotel.
Jared siedział już obok. Pochylił się w moją stronę i ponownie przewiązał mi oczy. Siedziałam nieruchomo, by mu tego nie utrudniać.
Przestraszył mnie warkot silnika. Wydawał się bardzo głośny. Tylu ludzi nas teraz szukało.
Ruszyliśmy na wstecznym biegu. Chwilę później wiatr rozwiewał mi włosy. Za autem ciągnął się dziwny odgłos, którego Mel nie pamiętała.
– Jedziemy do Tucson – powiedział Jared. – Nigdy tam nie jeździmy, bo to za blisko. Ale teraz nie mamy czasu. Znam jeden nieduży szpital na obrzeżach miasta.
– Ale nie Saint Mary’s?
Wyczuł niepokój w moim głosie.
– Nie, dlaczego?
– Znam tam kogoś.
Milczał przez parę chwil.
– Poznają cię?
– Nie. Moja twarz nie będzie nikomu nic mówić. My nie mamy… listów gończych.
– Aha.
Dał mi jednak do myślenia – zaczęłam się trochę martwić swoim wyglądem. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, sięgnął po moją dłoń, włożył do niej coś bardzo małego i zacisnął mi palce.
– Nie zgub tego.
– Co to?
– Jeżeli się połapią, że jesteś… po naszej stronie, jeżeli mieliby… wsadzić w ciało Mel kogoś innego, włóż to do ust i przegryź.
– Trucizna?
– Tak.
Zamyśliłam się na chwilę. Potem zaczęłam się śmiać. Nie mogłam temu zaradzić. Nerwy miałam w strzępach z powodu stresu.
– To nie żart, Wando – powiedział ze złością. – Jeżeli nie możesz tego zrobić, będziemy musieli zawrócić.
– Nie, nie, mogę. – Próbowałam się opanować. – Mogę. Właśnie dlatego się śmieję.
– Nie widzę w tym nic śmiesznego – odparł surowym tonem.
– Nie rozumiesz? Nie chciałam oddać życia dla milionów dusz. Dla własnych… dzieci. Bałam się umrzeć na zawsze. A teraz jestem gotowa to zrobić dla jednego obcego dziecka. – Znowu się zaśmiałam. – To absurdalne. Ale nie martw się. Jeśli będzie trzeba, umrę, żeby chronić Jamiego.
– Właśnie tego oczekuję.
Milczeliśmy przez chwilę, dopóki nie przypomniałam sobie, jak wyglądam.
– Jared, nie mogę w takim stanie wejść do szpitala.
– Mamy lepsze ubrania w… lepiej zamaskowanych samochodach. Właśnie tam jedziemy. Będziemy za pięć minut.
Nie to miałam na myśli, ale musiałam przyznać mu rację. Moje rzeczy zupełnie się nie nadawały. Resztę tematu odłożyłam na potem. Chciałam się najpierw zobaczyć.
Zatrzymał jeepa i rozwiązał mi oczy.
– Nie musisz patrzeć cały czas pod nogi – powiedział, gdy odruchowo spuściłam głowę. – Niczego takiego tu nie trzymamy. Na wszelki wypadek.
Nie znajdowaliśmy się tym razem w grocie, lecz na skalnym osuwisku. Kilka większych głazów ostrożnie wykopano z ziemi, tworząc pod nimi niepozorne ciemne jamy, na pierwszy rzut oka kryjące co najwyżej piach i kamienie.
Stanęliśmy autem w jednej z nich. Skała była tak blisko, że musiałam przeciskać się tyłem, żeby z niego wyjść. Zobaczyłam wtedy coś dziwnego przymocowanego do zderzaka – łańcuchy i dwie płachty grubej tkaniny, całe podarte i obstrzępione.
– Tutaj – powiedział Jared, ruszając w stronę mrocznej szczeliny, nieco niższej od niego. Odsunął ciemną, zakurzoną płachtę i zaczął przetrząsać ukrytą za nią stertę rzeczy. Wyciągnął z niej miękką, czystą koszulkę, jeszcze z metkami. Oderwał je i rzucił mi ją do rąk. Następnie dokopał się do pary szaro-brązowo-zielonych spodni. Sprawdził rozmiar, po czym również mi je rzucił.