– Widzisz, Jeb? Ona w ogóle nie myśli o sobie – o własnym szczęściu ani nawet zdrowiu. Zrobi wszystko, o co ją poprosimy, nawet jeżeli miałaby zginąć. Nie możemy jej pytać o zdanie, tak jak pytamy siebie nawzajem. My zawsze najpierw myślimy o sobie.
Zapadła cisza. Nikt nic nie odpowiedział. Milczenie trwało dłuższą chwilę, aż w końcu poczułam, że sama muszę zabrać głos.
– To nieprawda – odrzekłam. – Bez przerwy myślę o sobie. I… bardzo chcę wam pomóc. Czy to się nie liczy? Byłam strasznie szczęśliwa, pomagając Jamiemu. Nie mogę szukać szczęścia po swojemu?
Ian westchnął.
– Widzicie?
– No cóż, jedno jest pewne. Jeżeli Wanda będzie chciała pojechać, nie mogę jej tego zabronić – powiedział Jeb. – Nie jest więźniem.
– Ale nie musimy jej o to prosić.
Jared cały czas milczał. Jamie też był cicho, ale wiedziałam, że śpi, Jared nie spał – kreślił mi palcami na twarzy przypadkowe kształty. Palące kształty.
– Nie musicie prosić – odparłam. – Sama będę nalegać. To naprawdę nie było… straszne. Ani trochę. Dusze są serdeczne. Nie boję się ich. To było aż zbyt łatwe.
– Łatwe? Musiałaś sobie rozciąć…
– To była wyjątkowa sytuacja – przerwałam mu. – Nie będę musiała więcej tego robić. – Zamilkłam na chwilę. – Prawda?
Ian jęknął.
– Jeżeli Wanda będzie gdzieś jechać, jadę z nią – powiedział ponuro. – Ktoś musi ją chronić przed nią samą.
– A ja pojadę, żeby chronić was przed nią – odezwał się Kyle, chichocząc. – Au! – stęknął chwilę później.
Nie miałam siły podnieść głowy i zobaczyć, kto tym razem go uderzył.
– A ja, żeby was wszystkich przywieźć z powrotem – powiedział cicho Jared.
Rozdział 47
– To się zrobiło za łatwe. Zero frajdy – burknął Kyle.
– Sam chciałeś jechać – wytknął mu Ian.
Siedzieli z tyłu furgonetki, przebierając w jedzeniu i kosmetykach, które przed chwilą wyniosłam ze sklepu. Był środek dnia, nad Wichitą świeciło słońce. Nie prażyło tak bardzo jak na pustyni w Arizonie, a powietrze było wilgotniejsze. Roiło się w nim od malutkich owadów.
Jared prowadził samochód w stronę autostrady, przestrzegając ograniczenia prędkości. Wciąż go to jednak irytowało.
– Zmęczona zakupami? – zapytał mnie Ian.
– Nie, wcale mnie to nie męczy.
– Stale to powtarzasz. Czy jest w ogóle coś, co cię męczy?
– Męczy mnie… tęsknota za Jamiem. I męczy mnie trochę przebywanie na zewnątrz. Szczególnie za dnia. To taka odwrotność klaustrofobii. Za dużo otwartych przestrzeni. Tobie to nie przeszkadza?
– Czasami. Zwykle jeździmy po zmroku.
– Przynajmniej może sobie rozprostować nogi – mruknął Kyle. – Nie wiem, czemu masz ochotę wysłuchiwać akurat jej narzekań.
– Bo to rzadkość. Miła odmiana od twojego narzekania.
Przestałam słuchać. Ich słowne utarczki ciągnęły się zwykle w nieskończoność. Spojrzałam na mapę.
– Teraz Oklahoma City? – zapytałam Jareda.
– I parę miasteczek po drodze, jeżeli nie masz nic naprzeciw – odparł, wpatrzony w drogę.
– No jasne.
W czasie wypraw Jared przez cały czas był bardzo skupiony. Nie rozprężał się jak bracia, którzy zaczynali śmiać się i rozmawiać, gdy tylko poczuli się bezpieczniej. Bawiło mnie, że określają moje wycieczki do sklepu mianem misji. Chodziłam po prostu na zakupy, tak jak swego czasu w San Diego, gdy musiałam żywić jedynie siebie.
Kyle miał rację: wszystko szło zbyt gładko, by mogło dostarczać emocji. Spacerowałam z wózkiem między regałami. Uśmiechałam się serdecznie i sięgałam po produkty z odległym terminem ważności. Zwykle brałam też coś świeżego dla siebie i chłopaków – na przykład gotowe kanapki. I może jeszcze coś na deser. Ian miał słabość do lodów miętowych z kawałkami czekolady. Kyle najbardziej lubił karmelki. Jared jadł dosłownie wszystko; można było odnieść wrażenie, że dawno wyrzekł się takich przyjemności i przystał na życie, w którym w ogóle nie ma miejsca na zachcianki. Skupiał się wyłącznie na rzeczach najpotrzebniejszych. Między innymi dlatego był tak skuteczny.
Od czasu do czasu, szczególnie w małych miastach, byłam zagadywana przez miejscowych. Znałam swoje kwestie tak dobrze, że pewnie mogłabym już oszukać nawet człowieka.
– Dzień dobry. Pani jest chyba nowa?
– O tak, pierwszy raz.
– Co panią sprowadza do Byers?
Przed wyjściem z auta zawsze sprawdzałam mapę, by wiedzieć, gdzie jestem.
– Mój partner dużo podróżuje. Jest fotografem.
– Ach tak! Artysta. No tak, mamy tu w okolicy mnóstwo pięknej przyrody.
Na początku sama podawałam się za Artystkę. Szybko jednak nauczyłam się, że warto dawać do zrozumienia, iż jestem zajęta, szczególnie w rozmowie z młodymi mężczyznami. Oszczędzałam w ten sposób trochę czasu.
– Bardzo dziękuję za pomoc.
– Ależ nie ma sprawy. Zapraszamy ponownie.
Raz tylko musiałam porozmawiać z farmaceutą, w Salt Lake City. Później wiedziałam już, czego szukać.
– Chyba nie najlepiej się odżywiam. Nie potrafię sobie odmówić łakoci. To ciało ma słabość do słodyczy.
– Musi pani mądrzej wybierać jedzenie. Tysiące Płatków. Wiem, że łatwo ulec pokusie, ale proszę zwracać uwagę na to, co pani je. Tymczasem proszę brać te witaminy i minerały.
„Zdrowie“. Nazwa tabletek okazała się tak oczywista, że zrobiło mi się głupio.
– Woli pani o smaku truskawek czy czekolady?
– A czy mogę spróbować jednych i drugich?
A wtedy przyjazna dusza imieniem Dziecko Ziemi wręczyła mi oba pojemniki.
Nic prostszego. Strach ogarniał mnie tylko wtedy, gdy przypominałam sobie o maleńkiej kapsułce cyjanku schowanej w kieszeni. Na wszelki wypadek.
– Musisz sobie znaleźć nowe ubranie – powiedział Jared.
– Znowu?
– To jest już trochę sfatygowane.
– Dobrze – odparłam. Nie lubiłam brać więcej, niż potrzebowałam, ale wiedziałam, że rosnąca sterta brudnych rzeczy na pewno się nie zmarnuje. Lily, Heidi i Paige nosiły podobny rozmiar co ja i byłam pewna, że ucieszą się z nowych ubrań. Wcześniej na męskich wyprawach nikt się zbytnio nimi nie przejmował. Każdy wypad groził śmiercią, więc ubrania nie były priorytetem, podobnie jak łagodne mydła czy szampony, które zabierałam z każdego sklepu.
– Poza tym przydałaby ci się chyba kąpiel – westchnął Jared. – Co oznacza, że musimy się zatrzymać w motelu.
Na poprzednich wyprawach w ogóle nie przejmowali się wyglądem. Oczywiście tylko ja musiałam sprawiać z bliska wrażenie, jakbym mieszkała w cywilizowanych warunkach. Chłopacy nosili dżinsy i ciemne koszulki – nie brudziły się zbyt szybko i nie przyciągały wzroku na postojach.
Bardzo nie lubili nocować w zajazdach – zasypiać pod nosem nieprzyjaciół. Bali się tego bardziej niż czegokolwiek. Ian powtarzał, że wolałby stawić czoła uzbrojonemu Łowcy.
Kyle po prostu odmawiał. Wysypiał się w furgonetce w ciągu dnia, a potem w nocy siedział na czatach.
Dla mnie spanie w motelu było równie łatwe jak zakupy. Meldując nas w recepcji, ucinałam sobie pogawędkę z obsługą. Wspominałam o moim partnerze – fotografie – oraz podróżującym z nami przyjacielu (w razie gdyby ktoś nas widział we trójkę). Używałam oklepanych imion z planet, które nie budziły większych emocji. Czasem byliśmy więc Nietoperzami – Strażnikiem Słów, Pieśnią Młodych, Podniebnym Konarem – a czasami Wodorostami – Ruchem Oczu, Widokiem Fali, Drugim Wschodem. Za każdym razem je zmieniałam, choć byłam pewna, że nikt za nami nie jedzie. Po prostu Melanie czuła się dzięki temu bezpieczniej. Jak bohaterowie w ludzkich filmach szpiegowskich.