Martwiło mnie coś innego. Oczywiście nie miałam zamiaru o tym wspominać w obecności wiecznie podejrzliwego Kyle’a. Nie podobało mi się mianowicie, że zabieramy tyle rzeczy, nie dając nic w zamian. Kiedy dawniej robiłam zakupy w San Diego, nie miałam z tym żadnego problemu. Brałam to, czego potrzebowałam, nic więcej. Później szłam na uczelnię i spłacałam dług, dzieląc się wiedzą. Moje Powołanie nie było szczególnie uciążliwe, ale traktowałam je bardzo poważnie. Co pewien czas wykonywałam też mniej przyjemne zajęcia. Zbierałam śmieci, sprzątałam ulice. Tak jak wszyscy.
Teraz zaś brałam dużo więcej, nie dając nic w zamian. Czułam się z tego powodu źle.
To nie dla ciebie, tylko dla innych, przypomniała Mel, gdy znów się nad tym zadumałam.
Mimo wszystko to nie w porządku. Nawet ty to widzisz, prawda?
Nie myśl o tym, zaproponowała.
Cieszyło mnie, że nasza długa wyprawa powoli zbliża się do końca. Następnego dnia mieliśmy w planach ponownie odwiedzić miejsce, gdzie ukryliśmy dużą ciężarówkę – jeden dzień drogi od naszej trasy – i po raz ostatni załadować do niej zawartość furgonetki. Jeszcze tylko parę dni, parę miast, przejazd przez Oklahomę i Nowy Meksyk, a potem już prosto do Arizony.
Wrócimy do domu. Nareszcie.
Kiedy zamiast w ciasnej furgonetce spędzaliśmy noc w hotelu, meldowaliśmy się zwykle po zmierzchu i wyruszaliśmy dalej przed świtem, żeby nikt nam się dobrze nie przyjrzał. Trochę niepotrzebnie.
Jared i Ian zaczynali sobie to uświadamiać. Tego wieczora zatrzymaliśmy się nieco wcześniej – mieliśmy za sobą udany dzień, samochód był pełny, Kyle miał niewiele miejsca, a Ian twierdził, że wyglądam na zmęczoną. Kiedy wróciłam do auta z kluczem do pokoju, na niebie świeciło jeszcze słońce.
W motelu nie było zbyt wielu gości. Zaparkowaliśmy blisko pokoju, dosłownie kilka kroków od drzwi. Jared i Ian udali się od razu do środka, patrząc pod nogi. Na karkach mieli dla niepoznaki małe różowe kreski. Jared niósł na wpół pustą walizkę. Nikt nas nie widział.
Kiedy już zaciągnęliśmy zasłony w oknach, trochę się odprężyli.
Ian rozłożył się wygodnie na ich wspólnym łóżku i włączył telewizor. Jared postawił walizkę na stole, wyciągnął naszą kolację – wystygłe tłuste kawałki panierowanego kurczaka z ostatniego sklepu – i poczęstował mnie i Iana. Usiadłam przy oknie i zaczęłam jeść, zerkając zza zasłony na opadające słońce.
– Musisz przyznać, Wando, że my mieliśmy lepsze filmy – powiedział Ian.
W telewizji leciał jakiś serial. Dwie dusze stały wyprostowane naprzeciw siebie i starannie recytowały kwestie. Nietrudno było się zorientować w fabule, bo wszystkie scenariusze niewiele się od siebie różniły. W tym serialu dwie dusze spotykały się po długiej rozłące. Mężczyzna utknął na planecie Wodorostów, lecz później postanowił zamieszkać na Ziemi, ponieważ domyślał się, że spotka tam swoją partnerkę z Planety Mgieł. I, dziw nad dziwy, odnalazł ją.
Oczywiście wszystkie historie dobrze się kończyły.
– Pamiętaj, do kogo są kierowane.
– Wiem, wiem. Ale wolałbym, żeby puścili coś naszego. – Przeskakiwał z kanału na kanał, marszcząc brwi. – Kiedyś im się to zdarzało.
– Wasze seriale nas przerażały. Musieliśmy je zastąpić nowymi, mniej… brutalnymi.
– Nawet The Brady Bunch?
Zaśmiałam się. Widziałam ten serial w San Diego, a Mel znała go z dzieciństwa.
– Pochwalano w nim przemoc. Pamiętam, jak w jednym odcinku mały chłopiec uderzył dokuczającego mu osiłka. Przedstawiono to jako właściwe zachowanie. No i była krew.
Ian potrząsnął głową z niedowierzaniem, ale wrócił do oglądania serialu o spotkaniu po latach. Śmiał się w złych momentach – ze scen, które miały wzruszać.
Wyglądałam przez okno, przypatrując się czemuś o wiele ciekawszemu niż przewidywalne losy telewizyjnych bohaterów.
Po drugiej stronie dwupasmowej jezdni znajdował się niewielki park, otoczony z jednej strony szkołą, a z drugiej łąką, na której pasły się krowy. Wśród kilku młodych drzew stał plac zabaw w starym stylu, z piaskownicą, zjeżdżalnią, drabinkami oraz ręczną karuzelą. Oczywiście były też huśtawki i to właśnie jedna z nich była teraz w użyciu.
Jakaś para z dzieckiem zażywała świeżego wieczornego powietrza. Ojciec miał trochę siwych włosów na skroniach, matka wyglądała na dużo młodszą. Miała rudobrązowe włosy spięte w koński ogon. Chłopiec liczył może z roczek. Ojciec stał za huśtawką i bujał synka, a matka ustawiła się z przodu i całowała malca w czoło za każdym razem, gdy się do niej zbliżał, na co ten reagował gwałtownym śmiechem, aż czerwienił się na twarzy. To z kolei bawiło mamę; widziałam, jak trzęsie się ze śmiechu, jak tańczą jej włosy.
– Na co się patrzysz, Wando?
W głosie Jareda nie było niepokoju, gdyż widział, że się uśmiecham.
– Na coś, czego jeszcze nigdy, przenigdy nie widziałam. Na… nadzieję.
Jared stanął za mną i zerknął mi przez ramię.
– To znaczy? – Omiótł spojrzeniem budynki i drogę, nie zwracając uwagi na rodzinę.
Złapałam go za brodę i skierowałam twarz we właściwą stronę. Uświadomiłam sobie, że nawet nie drgnął, kiedy go dotknęłam, i poczułam przyjemne ciepło w żołądku.
– Spójrz – powiedziałam.
– Na co?
– Na nadzieję dla was, żywicieli. Pierwszy raz widzę coś takiego.
– Gdzie? – zapytał zdezorientowany.
Ian stanął tuż za nami i przysłuchiwał się w milczeniu.
– Widzisz? – Wskazałam na roześmianą matkę. – Widzisz, jak kocha swoje ludzkie dziecko?
W tym momencie kobieta wzięła chłopczyka na ręce, uścisnęła go i obsypała pocałunkami. Malec gaworzył i wymachiwał rączkami. Był zwyczajnym dzieckiem. Nie duszą w młodym ciele. Nie miniaturowym dorosłym.
Jaredowi zdumienie zaparło dech.
– To dziecko jest c z ł o w i e k i e m? Jak to? Dlaczego? Jak długo jeszcze?
Wzruszyłam ramionami.
– Nie wiem, nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Matka nie oddała go na żywiciela. Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek mógł ją… zmusić. Otaczamy macierzyństwo wielką czcią. Jeżeli nie chce oddać dziecka… – Potrząsnęłam głową. – Nie mam pojęcia, jak to się dalej potoczy. Gdzie indziej takie rzeczy się nie zdarzają. Emocje tych ciał są dużo silniejsze niż rozum.
Zerknęłam na Jareda i Iana. Obaj wpatrywali się z rozdziawionymi ustami w międzygatunkową rodzinę.
– Nie – powiedziałam do siebie pod nosem. – Nikt im nie odbierze dziecka, jeżeli chcą je zatrzymać. A spójrzcie na nich.
Ojciec obejmował teraz matkę z dzieckiem. Spoglądał z niezwykłą czułością w oczach na chłopczyka, który z biologicznego punktu widzenia był synem żywiciela.
– Nie licząc naszej, to pierwsza planeta, jaką odkryliśmy, gdzie młode przychodzą na świat przez poród. Nie jest to z pewnością najłatwiejszy ani najwydajniejszy mechanizm. Zastanawiam się, czy właśnie to jest ta kluczowa różnica… a może chodzi o bezbronność waszych młodych. Wszędzie indziej reprodukcja dokonuje się przy udziale nasion lub jaj. Wielu rodziców w ogóle nie poznaje swojego potomstwa. Ciekawe… – Urwałam, pogrążając się w domysłach.
Matka obróciła się twarzą do partnera, a ten pocałował ją w usta. Dziecko pisnęło z zachwytu.
– Hmm. Może kiedyś dusze i ludzie będą żyli ze sobą w pokoju. Czy to by nie było… niezwykłe?
Obaj nie mogli oderwać wzroku od tego cudu.
Rodzina zaczęła się zbierać. Matka podała malca ojcu i otrzepała spodnie. Dusze złapały się za ręce i, wymachując nimi, ruszyły z dzieckiem w stronę pobliskich domów.
Ian głośno przełknął ślinę.
Przez resztę wieczoru nie zamieniliśmy już ani słowa. Dumaliśmy nad tym, co zobaczyliśmy. Położyliśmy się wcześnie spać, by z samego rana wstać i wrócić do pracy.
Spałam sama, w łóżku najdalej od drzwi. Było mi trochę źle z tego powodu, Ian i Jared nie mieli dla siebie zbyt dużo miejsca. Ian lubił się wiercić, a Jared gotów był go zdzielić pięścią. Obydwu byłoby wygodniej, gdybym to ja dzieliła z kimś większe łóżko. Leżałam zwinięta w kulkę. Być może musiałam odreagować ogrom otwartych przestrzeni, po których poruszałam się cały dzień, a może najzwyczajniej przywykłam do tej pozycji, sypiając za fotelem w ciasnej furgonetce, i nie umiałam już zasnąć z wyprostowanymi nogami.
Wiedziałam jednak, dlaczego żaden nie zaproponował, żebym dzieliła z nim łóżko. Kiedy po raz pierwszy uznali, że potrzebuję prysznica, i zatrzymaliśmy się w motelu, usłyszałam, będąc w łazience, jak o mnie rozmawiają.
– …nie fair kazać jej wybierać – mówił Ian ściszonym głosem, ale szum wentylatora nie był dość głośny, by go zagłuszyć. To był bardzo mały pokój.
– Czemu nie? To chyba bardziej fair niż powiedzieć jej, gdzie ma spać? Nie sądzisz, że to grzeczniejsze…
– Może wobec kogoś innego. Ale Wandzie to nie będzie dawało spokoju. Będzie szukać takiego wyjścia, żebyśmy obaj byli zadowoleni.
– Znowu bierze cię zazdrość?
– Nie tym razem. Po prostu znam ją.
Zapadła cisza. Ian miał rację. Znał mnie. Musiał się domyślać, że gdyby tylko Jared uczynił najmniejszą nawet aluzję do tego, że chciałby dzielić ze mną łóżko, położyłabym się z nim od razu, a potem przez całą noc zadręczała się myślą, że może jest z tego powodu niezadowolony i że na dodatek sprawiłam przykrość Ianowi.
– Dobra – rzucił Jared. – Ale spróbuj tylko się do mnie w nocy przytulić, O’Shea, a wierz mi… nie ręczę za siebie.
Ian zachichotał.
– Nie chcę zabrzmieć zuchwale, Jared, ale nie dałbyś mi rady. No, ale nie martw się, do niczego między nami nie dojdzie.
Dlatego, choć miałam wyrzuty sumienia, że marnuję tyle potrzebnego miejsca, chyba jednak dobrze się stało, że spałam sama.
Nie musieliśmy już potem zatrzymywać się w motelu. Dni zaczęły płynąć szybciej, jak gdyby nawet sekundom spieszyło się do domu. Miałam czasem wrażenie, że jakaś siła naprawdę ciągnie moje ciało na zachód. Wszyscy bardzo chcieliśmy już wrócić do naszej ciemnej, zatłoczonej kryjówki.
Nawet Jaredowi zdarzył się moment nieuwagi.
Był wieczór, za górami na zachodzie znikało właśnie ostatnie światło dnia. Ja i Jared jechaliśmy z przodu furgonetką, za nami Ian i Kyle prowadzili na zmianę ciężarówkę obładowaną łupami. Była dużo cięższa i nie mogli się zbytnio rozpędzać. Ich światła oddalały się powoli w lusterkach, aż w końcu zniknęły za zakrętem.
Był to ostatni odcinek naszej trasy. Minęliśmy Tucson. Od spotkania z Jamiem dzieliło mnie już tylko parę godzin. Wyobrażałam sobie, jak rozładowujemy zdobycze otoczeni przez uśmiechnięte twarze. Prawdziwy powrót do domu.
Mój pierwszy.
W końcu powitanie będzie radosne, niczym niezmącone. Tym razem nie wieźliśmy na śmierć żadnych zakładników.
Wybiegałam myślami do przodu. Droga wcale nie zdawała się przesuwać pod nami zbyt szybko. Przeciwnie, miałam wrażenie, że strasznie się wleczemy.
W tyle pojawiły się znowu jasne ślepia ciężarówki.
– Chyba Kyle usiadł za kółkiem – mruknęłam. – Doganiają nas.
Lecz wtedy z ciemności nocy wyłoniły się wirujące, czerwono-niebieskie światła. Odbijały się we wszystkich lusterkach, migotały plamkami kolorów na suficie, fotelach, naszych zamarłych twarzach, a także na desce rozdzielczej, gdzie igła prędkościomierza o dwadzieścia mil przekraczała dozwoloną prędkość.
Pustynną ciszę przeszyło wycie policyjnej syreny.