Bardziej duszą. Musiałam po prostu być sobą. Było późno. Byłam zmęczona. Przynajmniej tego nie musiałam udawać. Pozwoliłam, żeby opadły mi powieki, żebym zapadła się w fotel. Żal. To też było do zrobienia. Przecież właśnie tak się teraz czułam. Zrobiłam gapowatą minę.
Samochód Łowców nie zatrzymał się za nami, tak jak się tego spodziewała Mel. Zaparkowali na poboczu po drugiej stronie jezdni, odwrotnie do kierunku ruchu. Z okna pojazdu wystrzelił strumień oślepiającego światła. Zamrugałam, po czym opieszale uniosłam dłoń, osłaniając twarz. Spuściłam wzrok na asfalt i ujrzałam na nim słaby odblask własnych oczu.
Trzasnęły drzwi. Usłyszałam czyjeś miarowe kroki. Nie było słychać piasku ani żwiru, a zatem Łowca wysiadł od strony pasażera. Musiało być ich co najmniej dwóch, ale tylko jeden wyszedł, żeby mnie przepytać. Był to dobry znak; widocznie niczego nie podejrzewali.
Lśniące oczy były moim talizmanem. Niezawodnym kompasem – pewnym jak Gwiazda Polarna.
Nie musiałam kłamać ciałem. Wystarczyło, że mówiłam nim prawdę. Miałam coś wspólnego z dzieckiem w parku sprzed paru dni: byłam czymś niespotykanym.
Łowca zasłonił sobą światło i odzyskałam wzrok.
Był to mężczyzna. Chyba w średnim wieku; różne cechy wyglądu nawzajem sobie przeczyły. Włosy miał całkiem siwe, lecz twarz gładką, bez zmarszczek. Ubrany był w koszulkę i szorty, na biodrze wyraźnie rysowała się masywna broń. Jedną dłoń opierał na rękojeści, w drugiej trzymał wyłączoną latarkę.
– Wszystko w porządku, młoda damo? – odezwał się z odległości dwóch kroków. – Jechała pani zdecydowanie za szybko. Wie pani, że to niebezpieczne.
Oczy miał rozbiegane. Najpierw zbadał mój wyraz twarzy – miałam nadzieję, że senny – następnie omiótł wzrokiem cały pojazd, zerknął w ciemności za autem, potem w drugą stronę, na odcinek jezdni oświetlony naszymi światłami, wreszcie znowu na moją twarz, zaczynając jeszcze raz od nowa.
Był zaniepokojony. Poczułam zimny pot na dłoniach, ale starałam się mówić bez emocji.
– Strasznie przepraszam – powiedziałam głośnym szeptem. Zerknęłam na Jareda, jakbym sprawdzała, czy się nie obudził. – Zdaje się, że… chyba przysnęłam. Nie wiedziałam, że jestem taka zmęczona.
Spróbowałam się uśmiechnąć ze skruchą. Czułam, że mój głos brzmi sztywno, zupełnie jak głosy aktorów w serialu.
Łowca jeszcze raz przebiegł wzrokiem po samochodzie i jezdni, po czym zatrzymał spojrzenie na Jaredzie. Serce podskoczyło mi w piersi, uderzając boleśnie o żebra. Zacisnęłam palce na kapsułce z cyjankiem.
– Zachowałam się nierozsądnie, prowadząc tak długo bez snu – dodałam prędko i znów spróbowałam się lekko uśmiechnąć. – Myślałam, że uda nam się dojechać do Phoenix. Strasznie przepraszam.
– Jak się pani nazywa?
Głos Łowcy nie był ani surowy, ani serdeczny. Tym razem jednak odezwał się ciszej.
– Liście o Zmroku – odparłam, posługując się imieniem z ostatniego motelu. Czy będzie chciał sprawdzić, czy mówię prawdę? Jeśli tak, mogę go tam odesłać.
– Była pani Kwiatem? – domyślił się, nadal wodząc oczyma.
– Tak, zgadza się.
– Moja partnerka też. Była pani na wyspie?
– Nie – odparłam szybko. – Na lądzie. Pomiędzy wielkimi rzekami.
Kiwnął głową, chyba odrobinę rozczarowany.
– Czy mam zawrócić do Tucson? – zapytałam. – Chyba już się obudziłam. A może powinnam się tu najpierw zdrzemnąć…
– Nie! – przerwał mi, podnosząc głos.
Drgnęłam przestraszona, wypuszczając kapsułkę z trucizną spomiędzy palców. Upadła na podłogę z prawie bezgłośnym brzękiem. Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy, tak jakby ktoś wyciągnął z niej korek.
– Nie chciałem pani wystraszyć – przeprosił szybko, po raz kolejny lustrując wzrokiem samochód i okolice. – Ale nie powinna tu pani zostawać.
– Dlaczego? – wyszeptałam, bębniąc nerwowo jednym palcem o drugi w miejscu, gdzie przed chwilą ściskałam truciznę.
– Ostatnio doszło tu do… zniknięcia.
– Nie rozumiem. Do zniknięcia?
– To mógł być wypadek… ale możliwe też, że… – Zawahał się, szukając innych słów. – W tej okolicy mogą być ludzie.
– Ludzie? – pisnęłam.
Usłyszał strach w moim głosie i zinterpretował go w jedyny sensowny dla siebie sposób.
– Nie ma na to dowodów, Liście o Zmroku. Nikt ich nie widział. Proszę się nie martwić. Ale powinna pani od razu ruszyć w dalszą drogę do Phoenix.
– Oczywiście. A może do Tucson? To bliżej.
– Nie ma takiej potrzeby. Nie musi pani zmieniać planów.
– Jeżeli jest pan pewien…
– Jestem o tym przekonany. Proszę się tylko nie zapuszczać w głąb pustyni. – Uśmiechnął się. Jego twarz wydawała się teraz cieplejsza, serdeczniejsza. Taka jak u wszystkich innych dusz, z jakimi miałam tu kontakt. Nie bał się mnie, lecz o mnie. Nie nasłuchiwał kłamstw, a nawet gdyby to robił, pewnie i tak by ich nie rozpoznał. Był taki jak inne dusze.
– Nie miałam tego w planach. – Odwzajemniłam uśmiech. – Będę bardziej uważać. Teraz już na pewno nie zasnę. – Zerknęłam przez okno po stronie Jareda, żeby Łowca pomyślał, że strach spędził mi sen z powiek. W bocznym lusterku pojawiła się para świateł. Twarz zastygła mi w twardą maskę.
Jednocześnie Jaredowi zesztywniały plecy, ale trwał w niezmienionej pozycji. Nie było mu chyba zbyt wygodnie.
Przeniosłam prędko wzrok z powrotem na Łowcę.
– Mam coś, co pomoże – powiedział, nadał uśmiechnięty, choć spoglądał teraz w dół, szukając czegoś w kieszeni.
Nie zauważył zmiany na mojej twarzy. Starałam się zapanować nad mięśniami i je rozluźnić, ale nie potrafiłam się wystarczająco skupić. Spojrzałam w lusterko. Światła były coraz bliżej.
– Nie powinna pani tego używać zbyt często – ciągnął Łowca, przeszukując drugą kieszeń. – Oczywiście to nic szkodliwego, inaczej Uzdrowiciele nie kazaliby nam tego rozdawać. Ale jeżeli będzie go pani stosować regularnie, może przestawić pani zegar biologiczny. O, jest… Proszę. Nazywa się Przebudzenie.
Światła za nami nieco zwolniły.
Niech przejadą obok, modliłam się w myślach. Nie zatrzymujcie się, nie zatrzymujcie, nie zatrzymujcie.
Oby to Kyle prowadził, dodała błagalnie Melanie.
– Proszę pani?
Zamrugałam.
– Uhm. Przebudzenie?
– Wystarczy wciągnąć do płuc.
Trzymał w dłoni wąską puszkę aerozolu. Rozpylił lek w powietrzu, a ja posłusznie wychyliłam się i wzięłam głęboki wdech, jednocześnie zerkając w lusterko.
– O zapachu grejpfruta – powiedział Łowca. – Ładny, prawda?
– O tak, bardzo. – Umysł natychmiast mi się rozjaśnił. Ciężarówka zwolniła, po czym zatrzymała się za nami.
Nie! – krzyknęłyśmy razem w myślach. Rozglądałam się przez sekundę po podłodze w nadziei, że może uda mi się w ciemnościach dojrzeć kapsułkę. Nie widziałam jednak nawet własnych stóp.
Łowca spojrzał z roztargnieniem na ciężarówkę, po czym pokazał ręką, żeby jechała dalej.
Ja również spojrzałam do tyłu. Nie widziałam jednak, kto prowadzi. Moje oczy odbijały blask reflektorów i rzucały własny snop światła.
Kierowca ciężarówki wahał się. Łowca ponownie dał znak do przejazdu, tym razem bardziej zamaszyście.
– Jedź – powiedział pod nosem.
Jedź! Jedź! Jedź!
Zauważyłam, że Jared ma zaciśniętą pięść.
Ciężarówka zatrzęsła się lekko, ruszyła powoli z miejsca i przejechała pomiędzy furgonetką a samochodem Łowcy. Kiedy nas mijała, na tle światła zamajaczyły dwie sylwetki, dwa ciemne profile twarzy zapatrzonych w dal. Kierowca pojazdu miał krzywy nos.