Po chwili Jared skręcił w drogę prowadzącą na główny parking.
– Gdzie teraz? – zapytał napiętym głosem.
– Sprawdź, czy ta droga okrąża szpital. Kapsuły będą przy magazynach.
Jechaliśmy wolno. Kręciło się tu wiele dusz, jedne wchodziły, inne wychodziły, niektóre miały na sobie robocze ubranie. Uzdrowiciele. Nikt nie zwracał na nas szczególnej uwagi.
Droga ciągnęła się wzdłuż chodnika, następnie skręcała na zachód, zataczając łuk wokół całego kompleksu.
– Patrz. Ciężarówki dostawcze. Jedź tamtędy.
Przejechaliśmy pomiędzy rzędem niskich budynków a piętrowym parkingiem. Dalej ciągnęły się punkty rozładunkowe, przy kilku z nich stały tyłem ciężarówki, niewątpliwie z zaopatrzeniem dla szpitala. Przyglądałam się zalegającym tu i ówdzie skrzyniom – wszystkie były podpisane.
– Jedź dalej… chociaż właściwie możemy w drodze powrotnej zgarnąć trochę tych lekarstw. Zdrowe Ciało… Ochłoda… Bezruch? Ciekawe, co to.
Cieszyło mnie, że wszystkie leki były oznaczone i niepilnowane. Moja rodzina poradzi sobie, kiedy mnie już nie będzie. Kiedy mnie już nie będzie. Te słowa towarzyszyły teraz niemal każdej myśli.
Objechaliśmy tył kolejnego budynku. Jared nieco przyspieszył i cały czas patrzył przed siebie – kilka osób, dokładniej cztery, rozładowywało tu ciężarówkę. Moją uwagę zwróciła precyzja ich ruchów. Nie obchodziły się ze skrzynkami niedbale; przeciwnie, układały je na betonowym podwyższeniu z wielką ostrożnością.
Właściwie nie potrzebowałam nawet widzieć etykiety, ale właśnie wtedy jeden z ładowaczy obrócił skrzynię czarnym drukiem w moją stronę.
– To tutaj. Wyładowują zahibernowane dusze. Puste kapsuły muszą gdzieś tu być… O! Tam, po drugiej stronie. Tamten skład jest w połowie pełny. Te zamknięte na pewno są całkiem pełne.
Jared wciąż jechał powoli wzdłuż budynku. Potem minął róg i skręcił w prawo.
Parsknął cicho.
– Co? – zapytałam.
– Wszystko jasne. Widzisz?
Skinął brodą w stronę szyldu na budynku. Był to oddział położniczy.
– Ach – odparłam. – No tak, ty zawsze wiesz, gdzie szukać.
Łypnął na mnie, po czym spojrzał z powrotem na jezdnię.
– Będziemy musieli chwilę poczekać. Chyba powoli kończą.
Jared jeszcze raz okrążył cały szpital, potem zaparkował na tyłach największego parkingu, z dala od latarni.
Wyłączył silnik i osunął się w fotelu. Wyciągnął rękę i złapał mnie za dłoń. Wiedziałam, o co zapyta, i próbowałam się przygotować.
– Wando?
– Tak?
– Chcesz uratować Łowczynię, prawda?
– Tak.
– Bo tak trzeba?
– To jeden z powodów.
Milczał przez chwilę.
– Wiesz, jak wyjąć duszę bez szkody dla ciała?
Serce uderzyło mi z wielką silą. Musiałam przełknąć ślinę, żeby móc odpowiedzieć.
– Tak. Robiłam to już kiedyś. Nic tutaj. To był nagły wypadek.
– Gdzie? – zapytał. – I czemu nagły wypadek?
Z oczywistych powodów nigdy im tej historii nie opowiadałam, choć była jedną z najciekawszych. Dużo wartkiej akcji. Jamie byłby zachwycony. Westchnęłam i zaczęłam mówić ściszonym głosem.
– Na Planecie Mgieł. Byłam z moim przyjacielem, Rzęsistym Blaskiem, i przewodnikiem – nie pamiętam jego imienia. Nazywali mnie tam Mieszkanką Gwiazd. Wiedzieli, że zaliczyłam już kilka planet.
Jared zachichotał.
– Wyruszyliśmy na wyprawę przez czwarte wielkie pole lodu, żeby zobaczyć jedno z najwspanialszych kryształowych miast. To miała być bezpieczna trasa, dlatego udaliśmy się tam tylko we trójkę.
– Szponowce lubią kopać dziury i zagrzebywać się w śniegu. No wiesz, kamuflaż. Pułapka.
Szliśmy sobie spokojnie, a dookoła jak okiem sięgnąć rozciągała się śnieżna równia. I nagle – cały ten śnieg po prostu wyleciał w powietrze.
Przeciętny dorosły Niedźwiedź jest mniej więcej masy bizona. Dorosłemu szponowcowi pod tym względem bliżej do wieloryba. A ten był wyjątkowo duży.
Straciłam z oczu przewodnika. Szponowiec całkiem go zasłonił. Niedźwiedzie są szybsze od szponowców, ale temu udało się nas zaskoczyć. Machnął ogromnym, ciężkim pazurem i przeciął Rzęsisty Blask wpół, zanim dotarło do mnie, co się dzieje.
Wzdłuż krawędzi parkingu poruszał się powoli jakiś samochód. Siedzieliśmy w ciszy, dopóki nas nie minął.
– Zawahałam się. Powinnam rzucić się do ucieczki, ale… mój przyjaciel leżał umierający na lodzie. Przypłaciłabym to wahanie życiem, gdyby nie to, że szponowiec na chwilę o mnie zapomniał. Później okazało się, że to nasz przewodnik – że też nie mogę sobie przypomnieć jego imienia! – zaatakował jego ogon, żeby dać nam okazję do ucieczki. Wyskakując z ukrycia, szponowiec wzbił tumany śniegu; wyglądało to jak zamieć. Prawie nic nie było widać, dlatego wystarczyłoby przebiec kawałek. Ale nie wiedział, że dla Rzęsistego Blasku jest już za późno.
Szponowiec obrócił się w stronę przewodnika, a drugą lewą nogą kopnął mnie, aż wyleciałam w powietrze. Obok mnie wylądowała górna część ciała Rzęsistego Blasku, jego krew topiła śnieg.
Zrobiłam przerwę, gdyż przeszedł mnie dreszcz.
– To, co potem zrobiłam, było bez sensu, bo nie miałam dla niego nowego ciała. Byliśmy w połowie drogi między miastami, za daleko, by do nich dobiec. Poza tym to musiało być bardzo bolesne, bo nie miałam żadnych środków przeciwbólowych. Ale nie mogłam patrzeć, jak umiera w rozerwanym cielsku.
Użyłam zewnętrznej części dłoni, tej do cięcia lodu. Ostrze było zbyt szerokie… Narobiłam niezłego bałaganu. Mogłam tylko mieć nadzieję, że Rzęsisty Blask jest całkiem nieprzytomny i nie czuje bólu.
Potem użyłam miękkich palców, tych po wewnętrznej części dłoni, żeby odłączyć go od mózgu Niedźwiedzia. Ciągle żył. Sprawdziłam to w mgnieniu oka, ani na chwilę się nie zatrzymując. Wcisnęłam go do kieszeni na jaja. Niedźwiedzie mają taką pośrodku ciała, pomiędzy dwoma najgorętszymi sercami. Nie musiałam się już bać, że umrze z zimna, ale i tak bez żywiciela mógł przeżyć co najwyżej kilka minut. Jak miałam mu znaleźć żywiciela na tym śnieżnym pustkowiu?
Przeszło mi przez myśl, żeby podzielić się swoim, ale doszłam do wniosku, że pewnie straciłabym przytomność, próbując go sobie włożyć do głowy. Poza tym bez lekarstw bym umarła. Niedźwiedzie szybko się wykrwawiają. To przez te wszystkie serca.
Szponowiec ryczał, czułam, jak ziemia trzęsie się pod jego wielkimi łapami. Nie wiedziałam, gdzie jest nasz przewodnik, ani nawet czy żyje. Nie wiedziałam, ile czasu zajmie szponowcowi znalezienie nas w śniegu.
Tuż obok mnie leżał odcięty kawał cielska Niedźwiedzia. Potwór mógł w każdej chwili zauważyć ciemną krew. I wtedy przyszedł mi do głowy ten szalony pomysł.
Przerwałam, śmiejąc się cicho do siebie.
– Nie miałam dla Rzęsistego Blasku ciała Niedźwiedzia. Nie mogłam oddać mu swojego. Przewodnik albo był martwy, albo uciekł. Ale było jeszcze jedno ciało. To był całkiem wariacki plan, ale myślałam wtedy tylko o Rzęsistym Blasku. Nie byliśmy nawet bliskimi przyjaciółmi, ale co z tego. Umierał powoli między moimi sercami. Nie mogłam się z tym pogodzić. Usłyszałam ryk szponowca i ruszyłam biegiem w jego stronę. Po chwili ukazało mi się grube, białe futro. Biegłam prosto na jego trzecią lewą nogę, wskoczyłam najwyżej, jak mogłam, a byłam w tym dobra. Używałam ostrzy wszystkich sześciu rąk, żeby wspiąć się potworowi na grzbiet. Ryczał i kręcił się w miejscu, ale niewiele tym zdziałał. Wyobraź sobie psa goniącego swój ogon. Szponowce mają bardzo małe mózgi.