Wdrapałam się w końcu na grzbiet i puściłam pędem wzdłuż podwójnego kręgosłupa, zaczepiając się ostrzami, żeby mnie nie zrzucił.
Po paru sekundach byłam już przy samej głowie. Ale dopiero tu zaczęły się prawdziwe trudności. Moje ostrza były krótkie… może mniej więcej długości ludzkiego przedramienia. Skóra tej bestii była dwa razy grubsza. Zamachnęłam się najmocniej, jak umiałam, i przebiłam pierwszą warstwę futra i błony. Szponowiec wrzasnął i stanął na ostatniej parze nóg. O mały włos nie spadłam. Utkwiłam w nim cztery ostrza. Rzucał się i ryczał. Pozostałymi dwoma na zmianę powiększałam dziurę. Miał tak twardą skórę, że do końca nie wiedziałam, czy uda mi się przez nią przedostać.
Potwór wpadł w dziki szał. Wierzgał tak mocno, że przez chwilę starałam się tylko nie spaść. Ale Rzęsisty Blask miał coraz mniej czasu. Wetknęłam ręce w dziurę i spróbowałam ją rozpruć.
Wtedy szponowiec rzucił się grzbietem na lód.
Gdyby nie to, że pod nami był dół, który sam wykopał, żeby się na nas zaczaić, pewnie by mnie zmiażdżyło. A tak, chociaż uderzyłam się mocno w głowę, upadek tylko mi pomógł. Tkwiłam już ostrzami w jego szyi. Kiedy uderzyłam o ziemię, ciężar bestii sprawił, że wbiły się jeszcze głębiej. Nawet głębiej, niż potrzebowałam.
Oboje byliśmy ogłuszeni, potwór mnie przygniatał. Wiedziałam, że muszę coś szybko zrobić, ale nie pamiętałam, co to było. Zamroczony szponowiec zaczął się przewracać. Świeże powietrze rozjaśniło mi w głowie i przypomniałam sobie o Rzęsistym Blasku.
Wyjęłam go z kieszeni na jaja, osłaniając przed zimnem miękką stroną dłoni, i włożyłam bestii do szyi.
Szponowiec poderwał się na nogi i znowu stanął dęba. Tym razem spadłam – miałam słabszy uchwyt, bo musiałam przełożyć Rzęsisty Blask. Potwór wpadł w furię. Rana nie była zbyt groźna, ale strasznie go rozsierdziła.
Kłęby śniegu już nieco opadły i było mnie widać jak na dłoni, tym bardziej że miałam na sobie krew szponowca, która jest bardzo jaskrawego koloru – na Ziemi takiego nie ma. Bestia uniosła pazury i opuściła je na mnie. Myślałam, że to już koniec, i pocieszałam się tym, że przynajmniej próbowałam.
Patrzę, a szpony lądują obok mnie w śniegu! Nie chciało mi się wierzyć, że nie trafił. Podniosłam wzrok, spojrzałam na tę wielką, okropną twarz i prawie się… no, może się nie roześmiałam – Niedźwiedzie się nie śmieją. Ale właśnie tak się czułam, kiedy zobaczyłam na tej szpetnej twarzy zdziwienie, niepewność i frustrację. Żaden szponowiec nigdy wcześniej nie miał takiej miny.
Rzęsisty Blask potrzebował paru minut, żeby się podłączyć. Musiał się mocno rozciągnąć, żeby ogarnąć tak wielkie cielsko. Ale kiedy już to zrobił, przejął nad nim całkowitą kontrolę. Miał zamęt w głowie i wolno reagował – z tak małym mózgiem nie było mu łatwo – ale najważniejsze, że rozpoznał we mnie przyjaciela.
Musiałam potem na nim jechać – i zatykać mu otwartą ranę na szyi – aż do kryształowego miasta. Zrobiło się o tym głośno. Przez jakiś czas nazywano mnie Ujeżdżaczką Bestii. Nie lubiłam tego imienia. Kazałam im używać starego.
Opowiadałam to wszystko, siedząc nieruchomo, zapatrzona w światła szpitala i przemykające przed nimi sylwetki dusz. Dopiero gdy skończyłam, po raz pierwszy spojrzałam na Jareda. Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, usta miał rozdziawione z wrażenia.
O tak, to była jedna z moich najlepszych historii. Pomyślałam, że będę musiała poprosić Mel, żeby opowiedziała ją Jamiemu, kiedy mnie już…
– Pewnie już skończyli rozładunek, nie uważasz? – powiedziałam szybko. – Miejmy to z głowy i wracajmy do domu.
Spoglądał na mnie jeszcze przez chwilę, po czym z wolna pokiwał głową
– Tak, miejmy to z głowy, Wagabundo, Mieszkanko Gwiazd, Ujeżdżaczko Bestii. Co jak co, ale ukraść kilka niepilnowanych skrzynek to dla ciebie pestka.
Rozdział 52
Wnieśliśmy nasze łupy do jaskiń od strony południowej, choć to oznaczało, że do rana trzeba będzie przestawić jeepa. Nie chciałam jednak korzystać z głównego wejścia, przede wszystkim dlatego, że Łowczyni mogłaby usłyszeć zamieszanie wywołane naszym przybyciem. Nie byłam pewna, czy czegokolwiek się domyśla, ale wolałam nie dawać jej najmniejszego powodu do tego, by zabiła żywiciela, a co za tym szło, również siebie. Prześladowała mnie opowieść Jeba o jednym z porwanych – mężczyźnie, który nagle przewrócił się na ziemię bez żadnych zewnętrznych oznak spustoszenia, jakiego dusza dokonała w jego czaszce.
Tym razem szpital nie był pusty. Przecisnąwszy się przez ostatnie ciasne skalne oczko, zobaczyłam Doktora zajętego przygotowaniami do operacji. Na nakrytym biurku stała gotowa do użycia lampa gazowa – najsilniejsze źródło światła, jakie mieliśmy. Obok, w słabszym, bladoniebieskim świetle lamp słonecznych, połyskiwały skalpele.
Wiedziałam, że Doktor przystał na moje warunki, lecz gdy zobaczyłam, jak się krząta, ogarnęła mnie fala mdłości. Może po prostu ów widok skojarzył mi się z tamtym strasznym dniem, kiedy to zastałam go z krwią na rękach.
– Jesteście – powiedział z ulgą.
Zrozumiałam, że się o nas martwił, tak jak zresztą wszyscy się martwili, gdy ktoś opuszczał naszą bezpieczną podziemną kryjówkę.
– Mamy coś dla ciebie – odezwał się Jared, przecisnąwszy się jako drugi przez otwór w skale. Wyprostował się, sięgnął z powrotem do dziury i wydobył z niej spore pudełko. Wyciągnął je przed siebie szerokim gestem, pokazując etykietę.
– Zdrowe Ciało! – zapiał Doktor. – Dużo tego macie?
– Jeszcze jedno. Znaleźliśmy nowy sposób na odnawianie zapasów. Jego główną zaletą jest to, że Wanda nie musi sobie nic rozcinać.
Doktor nie zaśmiał się z żartu, tylko spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem. Musiał sobie myśleć to samo co ja: „To się na pewno sprawdzi, kiedy jej nie będzie”.
– Macie kapsuły? – zapytał nieco stłumionym głosem.
Jared zauważył jego dziwne zachowanie i posłał mi nieprzeniknione spojrzenie.
– Tak – odparłam. – Dziesięć. Więcej się nie zmieściło w aucie.
Tymczasem Jared pociągnął za wystającą z otworu linę. Rozległ się gruchot kamieni i po chwili na podłogę wypadło drugie pudełko Zdrowego Ciała, a w ślad za nim kapsuły. Te ostatnie brzęczały jak metal, choć były zrobione z nieznanych na Ziemi materiałów. Wcześniej wyjaśniłam Jaredowi, że z pustymi zbiornikami nie trzeba się obchodzić delikatnie. Zostały zaprojektowane, żeby wytrzymać dużo gorsze rzeczy niż uderzenia o skałę. Leżały teraz na podłodze, lśniące i niezadraśnięte.
Doktor podniósł jeden, rozsupłał linę i obejrzał go ze wszystkich stron.
– Dziesięć? – Sprawiał wrażenie zaskoczonego. Czy uważał, że to za dużo? A może za mało? – Są trudne w obsłudze?
– Nie. Bardzo łatwe. Pokażę ci.
Doktor kiwnął głową, przyglądając się obcemu urządzeniu. Czułam na sobie wzrok Jareda, ale nie odrywałam oczu od Doktora.
– Co powiedzieli Jeb, Brandt i Aaron? – zapytałam.
Doktor podniósł wzrok i spojrzał mi w oczy.
– Zgadzają się… na twoje warunki.
Kiwnęłam głową bez przekonania.
– Nie pokażę ci, jak to się robi, dopóki się nie upewnię.
– Zgoda.
Jared spoglądał na nas pytającym, sfrustrowanym wzrokiem.
– Co mu powiedziałaś? – zapytał zachowawczo Doktor.
– Tylko, że chcę uratować Łowczynię. – Obróciłam się w stronę Jareda, nie patrząc mu jednak w oczy.
– Doktor obiecał mi, że jeśli pokażę mu, jak oddzielić duszę od ciała, dopilnujecie, żeby każda wyjęta z ciała dusza mogła zacząć nowe życie na innej planecie. Nie wolno wam nikogo zabić.