Wybiegając na ulicę, słyszałam, jak Kathy woła mnie po imieniu.
Mieszkałam niedaleko, ale zdezorientował mnie panujący na ulicy półmrok. Minęłam dwie przecznice, zanim uprzytomniłam sobie, że biegnę w złym kierunku.
Przechodnie dziwnie na mnie patrzyli. Nie byłam ubrana na sportowo; widać było, że nie uprawiam joggingu, tylko uciekam. Nikt mnie jednak nie zatrzymywał, wszyscy taktownie odwracali oczy. Musieli rozumieć, że to mój nowy żywiciel i dlatego zachowuję się trochę jak dziecko.
Przestałam biec i ruszyłam na północ, by nie przechodzić znowu obok gabinetu Kathy.
Szłam jednak bardzo szybko. Moje stopy uderzały o chodnik w zbyt krótkich odstępach, jak gdyby w rytm żywej piosenki. Bach, bach, bach o beton. O nie, to brzmiało zbyt wściekle, by mogło być muzyką. To było jak przemoc. Bach, bach, bach. Jak ciosy pięścią. Potrząsnęłam głową, żeby odegnać ten straszny obraz.
Wreszcie ujrzałam lampę nad drzwiami mojego domu. Pozostałą odległość pokonałam bardzo prędko. Nie przeszłam jednak na drugą stronę ulicy.
Było mi niedobrze. Wiedziałam z pamięci, co znaczy wymiotować, ale dotychczas ani razu mi się to nie zdarzyło. Czoło zrosił mi zimny pot, w uszach szumiała krew. Wyglądało na to, że przekonam się sama, jak to jest.
Wzdłuż chodnika ciągnął się trawnik. Stała na nim latarnia, a dalej zaczynał się starannie przystrzyżony żywopłot. Nie miałam czasu szukać lepszego miejsca. Ruszyłam chwiejnym krokiem w kierunku światła i oparłam się o słup latarni. Kręciło mi się w głowie od nudności.
O tak, zdecydowanie zbierało mi się na wymioty.
– Wagabundo, czy to ty? Dobrze się czujesz?
Głos zabrzmiał znajomo, ale nie byłam w stanie się na nim skupić. Świadomość, że ktoś mnie ogląda, sprawiła jednak, że poczułam się jeszcze gorzej. Nachyliłam twarz w stronę krzewów i gwałtownie zwróciłam ostatni posiłek.
– Kto jest tutaj twoim Uzdrowicielem? – zapytał głos. Szum w uszach sprawił, że wydał mi się odległy. Czyjaś dłoń dotknęła moich zgiętych pleców. – Potrzebujesz karetki?
Kaszlnęłam dwukrotnie i potrząsnęłam głową. Mój żołądek był już opróżniony.
– Nie jestem chora – powiedziałam, prostując się, wsparta o latarnię. Uniosłam wzrok, chcąc się dowiedzieć, kto był świadkiem mojego blamażu.
Ujrzałam Łowczynię z Chicago. Trzymała w ręku telefon, nie mogąc się zdecydować, kogo powiadomić. Przyglądałam jej się przez chwilę, po czym znowu pochyliłam się w stronę żywopłotu. Z pustym żołądkiem czy nie, nie miałam najmniejszej ochoty na nią patrzeć.
Nagle dotarło do mnie, że przecież nie zjawiła się tu bez powodu.
O nie! O nie! O nieeeee!
– O co chodzi? – wydusiłam z siebie głosem słabym ze strachu i choroby. – Co tu robisz? Co się stało? – W głowie dudniły mi złowróżbne słowa Pocieszycielki.
Przez długie dwie sekundy wpatrywałam się w dłonie zaciśnięte na kołnierzu czarnej marynarki Łowczyni, aż w końcu uprzytomniłam sobie, że należą do mnie.
– Przestań! – Na jej twarzy widniało wzburzenie. Głos dziwnie drżał.
Potrząsałam nią.
Oderwałam od niej ręce i chwyciłam się za twarz.
– Przepraszam! – wyrzuciłam z siebie, dysząc ciężko. – Przepraszam. Nie wiem, czemu to zrobiłam.
Łowczyni spojrzała na mnie krzywo i wygładziła przód kostiumu.
– Nie czujesz się najlepiej, a ja cię chyba zaskoczyłam.
– Nie spodziewałam się pani tutaj – odparłam półszeptem. – Co pani tu robi?
– Zanim porozmawiamy, udajmy się do kliniki. Jeżeli masz grypę, trzeba cię wyleczyć. Należy dbać o swoje ciało.
– Nie mam grypy. Nie jestem chora.
– Zjadłaś coś? Powinnaś to zgłosić.
Jej wścibskie pytania bardzo mnie drażniły.
– Nie zjadłam niczego niedobrego. Jestem zdrowa.
– Co szkodzi sprawdzić? Uzdrowiciel zbada cię w pięć sekund. Należy utrzymywać swojego żywiciela w dobrym stanie. Bądź odpowiedzialna. Przecież opieka zdrowotna jest ogólnodostępna i w pełni skuteczna.
Wzięłam głęboki oddech, powstrzymując się od ponownego potrząśnięcia nią. Była o całą głowę niższa ode mnie. Nie dałaby mi rady w walce.
W walce? Odwróciłam się i ruszyłam żwawym krokiem w stronę domu. Emocje brały nade mną górę. Musiałam się uspokoić, zanim zrobię coś niedopuszczalnego.
– Wagabunda? Poczekaj! Uzdrowiciel…
– Nie potrzebuję Uzdrowiciela – przerwałam, nie oglądając się. – Po prostu… poniosły mnie nerwy. Czuję się już dobrze.
Łowczyni nie odpowiedziała. Byłam ciekawa, co o tym wszystkim myśli. Słyszałam za sobą jej wysokie obcasy, więc zostawiłam drzwi otwarte, wiedząc, że wejdzie w ślad za mną. Podeszłam do zlewu i nalałam sobie szklankę wody. Czekała w milczeniu, aż skończę płukać usta. Gdy już wyplułam wodę, oparłam się o barek i wlepiłam wzrok w kran.
– Wagabundo… Czy nadal używasz tego imienia? Jeżeli nie, to przepraszam.
– Tak, nadal go używam – odparłam, ani na chwilę nie podnosząc wzroku.
– Ciekawe. Sprawiałaś wrażenie osoby, która będzie chciała wybrać sobie własne.
– I wybrałam. Właśnie to.
Już dawno zrozumiałam, że winę za łagodną sprzeczkę, której byłam świadkiem tuż po przebudzeniu w szpitalu, ponosiła Łowczyni. Była to najbardziej kłótliwa dusza, na jaką natknęłam się w ciągu moich dziewięciu żyć. Mój pierwszy lekarz, Fords Cicha Toń, był wyjątkowo łagodny, uprzejmy i mądry, nawet jak na duszę, a mimo to nie potrafił utrzymać przy niej nerwów na wodzy. Kiedy sobie o tym przypomniałam, spojrzałam łagodniejszym okiem na własne zachowanie.
Obróciłam się twarzą do niej. Siedziała na mojej niewielkiej kanapie, wygodnie rozłożona, jak gdyby miała zamiar zostać dłużej. Jej twarz przybrała wyraz samozadowolenia, a duże oczy były rozbawione. Musiałam się powstrzymywać, żeby nie spojrzeć na nią wrogo.
– Co pani tu robi? – zapytałam jeszcze raz. Mówiłam spokojnym, cichym głosem. Postanowiłam, że nigdy więcej nie poniosą mnie przy niej nerwy.
– Nie odzywałaś się od dłuższego czasu, więc pomyślałam, że porozmawiam z tobą osobiście. W twojej sprawie nadal nie poczyniliśmy większych postępów.
Zacisnęłam dłonie na krawędzi barku, lecz gdy się odezwałam, nie dałam po sobie poznać, jak wielką poczułam ulgę.
– To chyba lekka… nadgorliwość z pani strony. Poza tym wczoraj w nocy wysłałam pani wiadomość.
Jej brwi zeszły się w charakterystyczny sposób, nadając twarzy wyraz gniewu i poirytowania zarazem, jak gdyby to nie ona, lecz ktoś inny odpowiadał za jej złość. Wyjęła swojego palmtopa i parokrotnie dotknęła ekranu.
– Ach – powiedziała sztywno. – Nie sprawdzałam dzisiaj poczty. W milczeniu przestudiowała treść mojej wiadomości.
– Wysłałam to wcześnie nad ranem – wyjaśniłam. – Byłam półprzytomna. Nie jestem pewna, ile z tego to wspomnienie, a ile sen albo nawet lunatykowanie.
Wymawiałam gładko kolejne słowa – słowa Melanie; na koniec dodałam nawet od siebie własny niewinny śmiech. Byłam nieszczera. Wstyd, niedobrze. Ale nie chciałam, żeby Łowczyni wiedziała, że żywiciel jest ode mnie silniejszy.
Po raz pierwszy Melanie nie chełpiła się tym, że wzięła nade mną górę. Była zbyt szczęśliwa, zbyt wdzięczna, że jej nie wydałam, i nie zważała na to, że kierowały mną wyłącznie niskie pobudki.
– Ciekawe – zaszemrała Łowczyni. – A więc jest jeszcze jeden. – Potrząsnęła głową. – Pokój ciągle nam się wymyka – dodała, ale idea nieustającej wojny zdawała się jej nie przerażać; przeciwnie, odniosłam wrażenie, że przypadła jej do gustu.
Zagryzłam wargę. Melanie bardzo chciała, żebym jeszcze dobitniej zaprzeczyła temu, co napisałam, i powiedziała Łowczyni, że chłopiec tylko mi się przyśnił. Nie bądź głupia, odparłam. To by było zbyt oczywiste. Fakt, iż obie znalazłyśmy się nagle po tej samej stronie, najlepiej świadczył o tym, jak odpychająca była Łowczyni.