– To twój brat.
– Nie wiem, czemu to w kółko powtarzasz. Chcesz mnie jeszcze bardziej zdołować?
Wszyscy byli wściekli na Kyle’a. Jared zaciskał gniewnie usta, a Jeb częściej niż zwykle gładził strzelbę.
Wcześniej zamierzał pojechać z nami na tę specjalną wyprawę, pierwszy raz odkąd zjawiłam się w jaskiniach. Nie mógł się doczekać. Szczególnie pragnął zobaczyć z bliska port wahadłowców. Wybryk Kyle’a naraził jednak nas wszystkich na niebezpieczeństwo i Jeb uznał, że musi na wszelki wypadek zostać. Całkiem popsuło mu to humor.
– Wcale mi się nie uśmiecha zostawać tu z tą zołzą – mamrotał do siebie, pocierając lufę strzelby. Wciąż nie przekonał się do nowego członka wspólnoty. – Omija mnie największa frajda. – Splunął na podłogę.
Wszyscy wiedzieliśmy, gdzie się podział Kyle. Kiedy tylko dowiedział się o magicznej przemianie Łowczyni, czyli robala, w Lacey, czyli człowieka, wykradł się z jaskiń tylnym wyjściem. Spodziewałam się, że będzie przewodził grupie domagającej się zabicia Łowczyni (nosiłam kapsułę wszędzie ze sobą, a w nocy miałam czujny sen i nie zdejmowałam z niej ręki); tymczasem przepadł bez śladu, a Jeb z łatwością stłumił protesty.
Jared był tym, który odkrył, że zniknął jeep. A Ian połączył oba zniknięcia ze sobą.
– Pojechał po Jodi – sarkał. – Co jeszcze?
Nadzieja i rozpacz. Ja dałam im to pierwsze, Kyle drugie. Czy wyda ich teraz, zanim zdążą z tej nadziei skorzystać?
Jared i Jeb chcieli odłożyć wyprawę do czasu, aż Kyle wróci – w najlepszym razie powinien wrócić po trzech dniach, o ile Jodi wciąż mieszkała w Oregonie. O ile był w stanie ją tam odnaleźć.
Istniało pewne miejsce – inne jaskinie, do których mogliśmy się ewakuować. Dużo mniejsze, bez wody, więc byłoby to rozwiązanie przejściowe. Debatowano, czy należy się tam przenieść już teraz, czy poczekać.
Zależało mi jednak na czasie. Widziałam, jak inni spoglądają na srebrną kapsułę w moich ramionach. Słyszałam ich szepty. Im dłużej trzymałam tu Łowczynię, tym większe było ryzyko, że ktoś ją w końcu zabije. Poznawszy Lacey, zaczęłam Łowczyni współczuć. Zasłużyła na spokojne, przyjemne życie wśród Kwiatów.
Paradoksalnie, to Ian wziął moją stronę i pomógł doprowadzić do wyprawy wcześniej. Nadal nie zdawał sobie sprawy, do czego to zmierza.
Byłam mu jednak wdzięczna, że pomógł mi przekonać Jareda, iż mamy dość czasu, by zrobić wypad i wrócić, nim zapadnie decyzja w sprawie Kyle’a. Byłam też wdzięczna, że wrócił do roli mojego ochroniarza. Wiedziałam, że mogę mu powierzyć bezpieczeństwo Łowczyni jak nikomu innemu. Tylko jemu pozwalałam trzymać kapsułę, gdy potrzebowałam rąk. Tylko on widział w tym niedużym zbiorniku życie, które należało chronić. Potrafił o nim myśleć jak o przyjacielu, o czymś, co można pokochać. Był moim najpewniejszym stronnikiem. Cieszyło mnie, że mogę na niego liczyć, i cieszyła mnie jego błoga nieświadomość, która ratowała go od bólu. Przynajmniej na razie.
Musieliśmy działać szybko, w razie gdyby Kyle wszystko zaprzepaścił. Pojechaliśmy znowu do Phoenix, na jedno z wielu przedmieść. Na południowym wschodzie, w miasteczku Mesa, znajdowało się duże lotnisko oraz kilka placówek medycznych. Właśnie tego szukałam; przed odejściem chciałam im dać jak najwięcej. Uznałam, że jeśli uprowadzimy Uzdrowiciela, być może żywiciel zachowa jego pamięć. Mieliby wówczas w jaskiniach kogoś, kto rozumie wszystkie lekarstwa oraz ich zastosowania. Kogoś, kto będzie wiedział, jak dostać się do niepilnowanych zapasów leków. Doktor byłby zachwycony. Wyobrażałam sobie te wszystkie pytania, które chciałby zadać takiej osobie.
Najpierw lotnisko.
Smuciło mnie, że Jeb nie mógł pojechać z nami, ale też wiedziałam, że będzie miał w przyszłości jeszcze wiele okazji. Było późno, lecz mimo to kolejne nowe małe wahadłowce podchodziły długim sznurem do lądowania, podczas gdy inne nieprzerwanie wzbijały się powietrze.
Za kierownicą furgonetki siedziałam ja, pozostali byli z tyłu – Ian, oczywiście, opiekował się kapsułą. Otoczyłam lotnisko, trzymając się z dala od tętniącego życiem terminalu. Wielkie, wymuskane białe statki międzyplanetarne same rzucały się w oczy. Nie odlatywały z taką częstotliwością jak mniejsze wahadłowce. Wszystkie, które widziałam, były zadokowane, żaden nie szykował się jeszcze do startu.
– Wszystko jest oznaczone – poinformowałam siedzących po ciemku pozostałych. – Jedna ważna sprawa. Unikajcie statków lecących do Nietoperzy, a już szczególnie do Wodorostów. Wodorosty są w sąsiedniej galaktyce, podróż w tę i z powrotem zajmuje tylko dziesięć lat. To zdecydowanie za mało. Najdalej są Kwiaty. Do Delfinów, Niedźwiedzi i Pająków też leci się przynajmniej sto lat w jedną stronę. Nie wysyłajcie kapsuł nigdzie indziej.
Jechałam powoli, blisko maszyn.
– To będzie proste. Mają tu mnóstwo różnych pojazdów dostawczych, więc nikt nie zwróci na nas uwagi. O! Tam jest ciężarówka z kapsułami – taką samą rozładowywali za szpitalem, pamiętasz, Jared? Ktoś ich pilnuje… Przekłada je na wózek powietrzny. Będzie je załadowywał… – Zwolniłam jeszcze bardziej, żeby dobrze się przyjrzeć. – Tak, na ten statek. Przez otwarty luk. Zawrócę, poczekamy, aż wejdzie na pokład. – Pojechałam dalej, obserwując sytuację w lusterkach. Nad rękawem łączącym statek z terminalem spostrzegłam świecący napis. Uśmiechałam się, czytając go wspak. Wahadłowiec leciał na Planetę Kwiatów. Przeznaczenie?
Widząc, że mężczyzna znika w kadłubie statku, zaczęłam powoli zakręcać.
– Przygotujcie się – szepnęłam, wjeżdżając w cień rzucany przez ogromne, walcowate skrzydło sąsiedniego wahadłowca. Od ciężarówki z kapsułami dzieliło nas już tylko kilka metrów. Przy dziobie statku lecącego na Planetę Kwiatów pracowało kilku techników, widziałam też paru jeszcze dalej, na starym pasie startowym. Nie czułam się zagrożona, wiedziałam, że będę wyglądać jak jeden z wielu pracowników portu.
Wyłączyłam silnik i zeskoczyłam z fotela kierowcy – starałam się nie rzucać w oczy, udawać, że robię tylko, co do mnie należy. Poszłam na tyły furgonetki i uchyliłam drzwi. Kapsuła czekała na mnie na samym brzegu, lampka na pokrywie świeciła bladą czerwienią, co oznaczało, że w środku znajduje się dusza. Ostrożnie podniosłam kapsułę i zamknęłam drzwi.
Szłam w stronę otwartej ciężarówki niespiesznym, równym krokiem. Przyspieszył za to mój oddech. Czułam się mniej bezpieczna niż w szpitalu i trochę mnie to martwiło. Czy moi ludzie będą gotowi ryzykować w ten sposób życie?
Nie martw się. Sama będę to wszystko robić, tak jakbyś to była ty. To znaczy, jeżeli uda ci się postawić na swoim, co mało prawdopodobne.
Dzięki, Mel.
Musiałam się powstrzymywać, żeby nie spoglądać przez ramię na otwarty luk, w którym parę chwil temu zniknął mężczyzna. Postawiłam kapsułę delikatnie na pierwszej z brzegu kolumnie wewnątrz ciężarówki. Nikt nie miał prawa zwrócić na nią uwagi, podobnych były setki.
– Żegnaj – szepnęłam. – Obyś miała tym razem więcej szczęścia. Wróciłam do furgonetki najwolniejszym krokiem, do jakiego potrafiłam się zmusić.
Kiedy ruszałam na wstecznym biegu spod wahadłowca, w samochodzie było cicho. Wracałam tą samą drogą, którą przyjechaliśmy. Serce waliło mi zbyt szybko. Spoglądałam bez przerwy w lusterka, ale luk statku był wciąż pusty. Dopóki miałam go w polu widzenia, nikt stamtąd nie wyszedł.
Ian wspiął się na miejsce pasażera.
– To było łatwe.
– Trafiliśmy idealnie z czasem. Następnym razem możecie dłużej czekać na okazję.