– Podaj mi rękę.
Poczułam, jak obejmuje mnie dłonią. Złożyłam mu palce w kształt miseczki i przyciągnęłam ją bliżej stołu operacyjnego.
– Połóż duszę Ianowi na dłoni – tylko delikatnie.
Ian byłby doskonałym pomocnikiem. Kto inny zajmie się tak czule moimi małymi krewnymi, kiedy mnie już nie będzie?
Doktor podał duszę Ianowi, po czym natychmiast zabrał się za leczenie rany po zabiegu.
Ian przyglądał się trzymanej w dłoni srebrzystej wstążce nie ze wstrętem, lecz z zachwytem w oczach. Patrzyłam na jego reakcję i czułam ciepło w piersi.
– Ładna – szepnął zaskoczony. Niezależnie od tego, co czuł do mnie, spodziewał się raczej pasożyta, stonogi, potwora. Sprzątanie okaleczonych ciał nie przygotowało go na tak piękny widok.
– Też tak uważam. Wsuń ją do kapsuły.
Ian potrzymał duszę w dłoni jeszcze przez sekundę, jakby chciał lepiej zapamiętać ten widok, to uczucie. Następnie z wielką ostrożnością pozwolił jej zsunąć się do zimnego zbiornika.
Jared pokazał mu, jak zamknąć pokrywę.
Odetchnęłam z ulgą.
Stało się. Nie mogłam już zmienić zdania. Wbrew moim przypuszczeniom nie było to wcale takie straszne uczucie. Miałam pewność, że tych czterech ludzi będzie o dusze dbać tak samo jak ja. Kiedy mnie już nie będzie.
– Uwaga! – krzyknął nagle Jeb, unosząc strzelbę i mierząc gdzieś za nas.
Obróciliśmy się gwałtownie w stronę zagrożenia. Jared upuścił pustą kapsułę na ziemię i rzucił się ku Uzdrowicielowi, który podniósł się na kolana i spoglądał na nas w osłupieniu, Ian zachował przytomność umysłu i trzymał swoją kapsułę przy ciele.
– Chloroform! – krzyknął Jared, przyciskając mężczyznę z powrotem do łóżka. Lecz było już za późno.
Uzdrowiciel patrzył na mnie wzrokiem zdumionego dziecka. Wiedziałam, dlaczego utkwił wzrok akurat we mnie – promienie lampy odbijały się nam obojgu od oczu, rzucając na ścianę diamentowe wzory.
– Dlaczego? – zapytał.
Potem z twarzy zniknął mu wszelki wyraz, a ciało opadło bezwładnie na łóżko. Z nozdrzy popłynęły dwie strużki krwi.
– Nie! – wykrzyknęłam, dopadając do jego łóżka, choć wiedziałam, że nic już nie mogę zrobić. – Nie!
Rozdział 54
– Elizabeth? – zapytałam. – Anne? Karen? Jak masz na imię? Na pewno wiesz.
Ciało Uzdrowicielki nadal leżało bez czucia na łóżku. Minęło już dużo czasu. Jak dużo, nie byłam pewna. Długie godziny. Nie zmrużyłam jeszcze oka, choć słońce było już wysoko na niebie. Wcześniej Doktor wyszedł na zewnątrz i zdjął brezent, a wtedy promienie słoneczne zaczęły przezierać przez dziury w suficie i nagrzewać mi skórę. Przesunęłam bezimienną kobietę, by nie leżała twarzą w słońcu.
Dotknęłam teraz delikatnie jej cery i poklepałam ją leciutko po miękkich brązowych włosach, przepasanych tu i ówdzie białymi pasemkami.
– Julie? Brittany? Angela? Patricia? Ciepło czy zimno? Odezwij się. Proszę.
Wszyscy prócz Doktora, pochrapującego cicho na łóżku w najbardziej zacienionym kącie szpitala, dawno już poszli. Niektórzy po to, by pochować utracone ciało. Otrząsnęłam się na wspomnienie pytającej twarzy, z której po chwili prysnęło nagle całe życie.
„Dlaczego?” – zapytał.
Bardzo żałowałam, że nie dał mi szansy, że nie mogłam chociaż spróbować mu wszystkiego wyjaśnić. Bo, koniec końców, czy istniało coś ważniejszego niż miłość? Czy nie była to dla duszy rzecz absolutnie nadrzędna? I właśnie miłość byłaby moją odpowiedzią na jego pytanie.
Gdyby poczekał, może dostrzegłby prawdziwość mojego rozumowania. Gdyby zrozumiał, na pewno nie uśmierciłby żywiciela.
Taka prośba mogłaby mu się jednak wydać dziwna. To było jego ciało, a nie żaden osobny byt. Samobójstwo traktował jak samobójstwo i nic więcej, na pewno nie jak morderstwo. Wierzył, że kończy w ten sposób tylko jedno życie. I może miał słuszność.
Przynajmniej jego udało się uratować. Kapsuła, do której go włożyliśmy, stała obok kapsuły Uzdrowicielki, a lampka na pokrywie świeciła tą samą bladą czerwienią. Moi człowieczy przyjaciele ocalili mu życie. Trudno o bardziej dobitny dowód lojalności.
– Mary? Margaret? Susan? Jill?
Choć Doktor spał, a nikogo więcej nie było, wciąż wyczuwałam napięcie, które pozostawiła po sobie reszta.
Wisiało w powietrzu, ponieważ kobieta nie ocknęła się, mimo że chloroform przestał działać. Leżała nieruchomo. Nadal oddychała, serce biło, ale wysiłki Doktora na nic się nie zdały.
Czy to możliwe, że było już za późno? Że straciła świadomość? Że była tak samo nieżywa jak ciało mężczyzny?
Czy tak było ze wszystkimi? Czy uratowani mogli być tylko nieliczni, tacy jak Lacey i Melanie – krzykacze i buntownicy? Czy cała reszta odeszła na zawsze?
Czy Lacey była wyjątkowym przypadkiem? Czy Melanie odzyska świadomość tak samo jak ona… a może nawet tego nie można być pewnym?
Spokojnie. Jestem tu. Ale glos Melanie był niespokojny. Ona też się martwiła.
Tak, jesteś. I zostaniesz tu, obiecałam.
Westchnęłam i wróciłam do moich wysiłków. Czy beznadziejnych?
– Wiem, że masz imię – mówiłam. – Może Rebeka? Aleksandra? Oliwia? A może coś prostszego… Jane? Jean? Joan?
Przynajmniej pomogłam mieszkańcom jaskiń. Schwytanie nie musiało już dla nich oznaczać końca. Dobre i to, pomyślałam ponuro. Byłam jednak rozczarowana.
– Ani trochę mi nie pomagasz – wymamrotałam. Wzięłam jej dłoń w ręce i delikatnie potarłam. – Byłabym ci wdzięczna, gdybyś chociaż spróbowała. Moi przyjaciele mają dość zmartwień. Czekają na jakąś dobrą wiadomość. A ponieważ Kyle ciągle nie wraca… W razie ewakuacji trzeba cię będzie dźwigać. Wiem, że chcesz nam pomóc. To twoja rodzina, wiesz przecież. To ludzie, tacy jak ty. Są bardzo sympatyczni. Przynajmniej większość. Polubisz ich.
Ale na delikatnej twarzyczce kobiety nie pojawiała się żadna oznaka przytomności. Była na swój sposób bardzo ładna – miała owalną twarz i bardzo symetryczne rysy. Czterdzieści pięć lat, może trochę mniej, a może ciut więcej. Trudno było powiedzieć, patrząc na zastygłe w bezruchu oblicze.
– Potrzebują cię – ciągnęłam błagalnym tonem. – Możesz im pomóc. Wiesz tyle rzeczy, o których ja nie mam pojęcia. Doktor tak bardzo się stara. Zasługuje na pomoc. To dobry człowiek. Byłaś Uzdrowicielką, ta troska o dobro innych musiała się na tobie odcisnąć. Polubisz Doktora.
– Masz na imię Sara? Emily? Kristin?
Pogłaskałam ją po policzku, ale bez skutku, więc ponownie wzięłam w ręce jej bezwładną dłoń. Spoglądałam przez otwory wysoko w suficie na błękitne niebo. Błądziłam myślami.
Ciekawe, co zrobią, jeżeli Kyle nie wróci. Jak długo będą się ukrywać? Czy będą musieli znaleźć sobie nowe schronienie? Tylu ich jest… To może być trudne. Chciałabym móc im jakoś pomóc, ale nawet gdybym mogła zostać z nimi dłużej, i tak nie wiedziałabym, co zrobić.
Może uda im się tu pozostać… jakimś trafem. Może Kyle jednak wszystkiego nie zepsuje. – Zaśmiałam się ponuro na myśl, jakie są na to szanse. Kyle nie słynął z rozwagi. Dopóki jednak sytuacja pozostawała niejasna, byłam potrzebna. Mogli potrzebować moich srebrnych oczu, w razie gdyby na pustyni zjawili się Łowcy. Mogło to trochę potrwać i ta świadomość ogrzewała mnie bardziej niż promienie słońca. Byłam Kyle’owi wdzięczna za jego egoizm i popędliwość. Ile jeszcze minie czasu, zanim poczujemy się znowu bezpieczni?
Ciekawe, jak tu jest zimą. Już prawie zapomniałam, jak to jest marznąć. A kiedy spada deszcz? Musi tu przecież czasem padać, prawda? Pewnie przez te wszystkie dziury w suficie wlewa się mnóstwo wody. Ciekawe, gdzie wtedy wszyscy śpią. – Westchnęłam. – Może się dowiem. Ale raczej nie powinnam się nastawiać. Nie jesteś ciekawa? Gdybyś się obudziła, mogłabyś się wszystkiego dowiedzieć. Ja tam jestem ciekawa. Może zapytam Iana. Próbuję sobie wyobrazić, jak to miejsce się zmienia… Lato nie może przecież trwać wiecznie.