Dookoła rozbrzmiewał echem jakiś dźwięk, cichy głos.
– Wando. Wróć. Nie pozwolimy ci odejść. Brzmiał znajomo i zarazem obco. Jak… mój?
Gdzie jest Płatek w Księżycową Noc? Nie mogłam jej znaleźć. Widziałam jedynie tysiąc pustych wspomnień. Dom pełen obrazów, lecz bez mieszkańców.
– Użyj Przebudzenia – powiedział inny, nieznajomy głos.
Coś leciutkiego jak mgła musnęło mi twarz. Znałam ten zapach. Była to woń grejpfruta.
Wzięłam głębszy oddech i nagłe umysł mi się rozjaśnił.
Poczułam, że leżę… ale i to uczucie było dziwne. Jak gdyby… było mnie za mało. Czułam się skurczona.
Dłonie miałam cieplejsze niż reszta ciała, a to dlatego, że ktoś mnie za nie trzymał. Ktoś o dużo większych dłoniach, w których moje mieściły się całe.
W powietrzu unosił się dziwny zapach – duszny i nieco stęchły. Pamiętałam go… ale też byłam pewna, że nigdy w życiu go nie czułam.
Widziałam jedynie bladą czerwień zamkniętych powiek. Zapragnęłam je otworzyć i zaczęłam szukać odpowiednich mięśni.
– Wagabundo? Czekamy na ciebie, skarbie. Otwórz oczy.
Ten głos, ten ciepły oddech na moim uchu, wydał mi się jeszcze bardziej znajomy. Na jego dźwięk poczułam w żyłach dziwne łaskotanie. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie zaznałam. Palce mi zadrżały, zaparło mi dech w piersi.
Chciałam zobaczyć twarz, do której ten głos należał.
Umysł wypełnił mi jeden kolor – jakby wołanie z przeszłego życia – jasny, roziskrzony błękit. Cały świat był jaskrawym błękitem…
I wreszcie przypomniałam sobie moje imię. Tak, wszystko się zgadzało. Wagabunda. Albo Wanda.
Poczułam lekki dotyk na twarzy – coś ciepłego na ustach, na powiekach. A więc tu są. Teraz, gdy już je odnalazłam, mogłam nimi zamrugać.
– Budzi się! – powiedział ktoś cienkim, podnieconym głosem. Jamie. Jamie. Serce znowu delikatnie mi zatrzepotało. Potrzebowałam chwili, żeby wyostrzyć wzrok. Uderzyło mnie w oczy niebieskie światło, ale jakieś dziwne – zbyt blade, wyprane. Nie takiego się spodziewałam.
Czyjaś ręka dotknęła mojej twarzy.
– Wagabundo?
Spojrzałam w kierunku dźwięku. Musiałam ruszyć głową – kolejne dziwne uczucie. Całkiem nowe i zarazem dobrze znane.
Dopiero teraz natrafiłam wzrokiem na błękit, którego szukałam. Szafir, śnieżna biel i czarna noc.
– Ian? Ian, gdzie jestem? – Przestraszyło mnie brzmienie głosu wydobywającego mi się z gardła. Był bardzo wysoki i szczebiotliwy. Znajomy, ale nie mój. – Kim ja jestem?
– Jesteś sobą – odparł Ian. – I jesteś tam, gdzie twoje miejsce.
Uwolniłam dłoń z uścisku olbrzymiej ręki. Już miałam dotknąć swojej twarzy, gdy ujrzałam wyciągniętą w moją stronę dłoń i zamarłam. Wyciągnięta dłoń również zastygła w bezruchu.
Ruszyłam znowu ręką, żeby się zasłonić, lecz wtedy wisząca nade mną dłoń ponownie się poruszyła. Zaczęłam się trząść, a wtedy i ona zadrżała.
Ach.
Otworzyłam ją i zamknęłam, uważnie jej się przypatrując.
A więc to m o j a dłoń? Taka mała? Była to ręka dziecka, nie licząc długich, różowobiałych paznokci o idealnie gładkich, zaokrąglonych krawędziach. Skórę miałam jasną, o dziwnie srebrzystym odcieniu, nakrapianą, o dziwo, złotymi piegami.
Dopiero ta dziwna kombinacja srebra i złota ożywiła w mej pamięci znajomy obraz twarzy odbitej w lustrze.
Sceneria tego wspomnienia na chwilę mnie odrzuciła, gdyż nie byłam przyzwyczajona do cywilizacji – zarazem jednak niczego oprócz cywilizacji nie znałam. Miałam przed oczyma śliczną komodę, a na niej mnóstwo różnych zwiewnych, plisowanych ubrań. Bezlik eleganckich buteleczek z ukochanymi – przeze mnie? czy przez nią? – zapachami. Storczyk w doniczce. Zestaw srebrnych grzebyków.
Duże, okrągłe lustro oplatała metalowa rama w kształcie róż. Także odbita w nim twarz była bardziej okrągła niż owalna. Mała. Cera miała taki sam księżycowo srebrny ton jak ręka, a okolice grzbietu nosa również usiane były złotawymi piegami. Zza szerokich szarych oczu, spod poplątanych złotych rzęs, połyskiwało srebro duszy. Bladoróżowe usta, pełne i prawie okrągłe, przypominały buzię niemowlęcia. Za nimi widać było małe, równe, białe zęby. Dołek w podbródku. I wszędzie, wszędzie złote, faliste włosy, odstające od twarzy niczym aureola i opadające poza lustro.
Moja twarz czy jej twarz?
Była to idealna twarz dla Nocnego Kwiatu. Niczym dokładne tłumaczenie ze świata Kwiatów na świat ludzi.
– Gdzie ona jest? – zapytałam piskliwym głosem. – Gdzie jest Pet? – Jej nieobecność napawała mnie strachem. Nigdy nie widziałam bardziej bezbronnej istoty od tego prawie dziecka o twarzy jak księżyc i włosach jak słońce.
– Jest tutaj – zapewnił mnie Doktor. – Gotowa do drogi. Pomyśleliśmy, że może nam doradzisz, gdzie najlepiej ją wysłać.
Obróciłam głowę, ujrzałam stojącego w słońcu Doktora z kapsułą w rękach i zalała mnie fala wspomnień z poprzedniego życia.
– Doktorze! – wydyszałam cienkim, łamliwym głosem. – Doktorze, obiecałeś! Dałeś mi słowo, Eustazy! Dlaczego? Dlaczego nie dotrzymałeś słowa?
Umysł wypełniło mi niewyraźne wspomnienie cierpienia i rozpaczy. Moje nowe ciało nigdy wcześniej nie doświadczyło czegoś równie bolesnego. Skurczyło się panicznie.
– Nawet uczciwy człowiek ugina się czasem pod przymusem, Wando.
– Pod przymusem – zadrwił inny strasznie znajomy głos.
– Nóż przystawiony do gardła chyba się liczy, Jared.
– Przecież wiedziałeś, że tego nie zrobię.
– Byłeś bardzo przekonujący.
– Nóż? – Zadrżałam.
– Cii, już dobrze – odrzekł cicho Ian. Jego oddech rozwiał mi po twarzy kosmyki złotych włosów. Odgarnęłam je odruchowo. – Naprawdę myślałaś, że pozwolimy ci tak odejść? Wando! – Westchnął, lecz było to westchnienie radosne.
Ian był szczęśliwy. Uświadomiłam to sobie i zrobiło mi się nagle dużo lżej.
– Powiedziałam wam, że nie chcę być pasożytem – szepnęłam.
– Przepuśćcie mnie – odezwał się mój stary głos i po chwili ujrzałam moją twarz, silną, opaloną, o prostych czarnych brwiach i piwnych oczach w kształcie migdałów, o wysokich, ostrych policzkach… Ujrzałam ją obróconą, już nie jako lustrzane odbicie.
– Posłuchaj, Wando. Dobrze wiem, że nie chcesz. Ale jesteśmy ludźmi i myślimy o sobie, i nie zawsze postępujemy właściwie. Nie pozwolimy ci odejść. Musisz się z tym pogodzić.
Sposób, w jaki mówiła, nie sama barwa głosu, lecz jego rytm i ton, przypomniały mi nasze bezgłośne rozmowy, głos w mojej głowie, moją siostrę.
– Mel? Mel, żyjesz!
Uśmiechnęła się i nachyliła nade mną, żeby mnie uściskać. Była większa, niż pamiętałam.
– Oczywiście, że żyję. Przecież chyba po to było całe to zamieszanie. Ty też będziesz się dobrze czuć. Działaliśmy z głową. Nie wzięliśmy dla ciebie pierwszego lepszego ciała.
– Ja jej opowiem, ja! – Jamie wcisnął się obok Mel. Wokół łóżka robiło się ciasno. Zaczynało się kołysać.
Złapałam go za rękę i ścisnęłam. Moje dłonie były jednak bardzo słabe. Czy w ogóle coś poczuł?
– Jamie!
– Cześć, Wanda! Fajnie, co? Jesteś teraz mniejsza ode mnie! – Wyszczerzył triumfalnie zęby.
– Ale wciąż starsza. Mam już prawie… – Urwałam jednak i zaczęłam nowe zdanie. – Za dwa tygodnie mam urodziny.
Może i czułam się nadal nieco zdezorientowana, lecz nie byłam głupia. Doświadczenie Melanie nie poszło na marne, wyciągnęłam z niego naukę. Ian był równie honorowy jak Jared, a ja wcale nie miałam ochoty przeżywać tych samych frustracji co Mel.