Moje nowe ciało trochę sobie nie radziło z uczuciem podniecenia. Pierwszej nocy, gdy jechaliśmy do skalnego osuwiska, gdzie czekały w ukryciu furgonetka i ciężarówka, byłam nieco nadpobudliwa. Ian śmiał się ze mnie, ponieważ nie mogłam wytrzymać w miejscu w trakcie przeładowywania do furgonetki ubrań i innych niezbędnych nam rzeczy. Mówił, że trzyma mnie za rękę, żebym nie odleciała.
Czy byłam zbyt głośna? Zapomniałam się? Nie, oczywiście, że nie. Nie mogłam nic zrobić, żeby tego uniknąć. Wpadliśmy w zasadzkę i było za późno, żeby cokolwiek wskórać, odkąd tylko się tam zjawiliśmy.
Zamarliśmy, gdy z ciemności wystrzeliły wąskie snopy światła, oświetlając twarze Jareda i Melanie. Moja twarz, moje oczy – jedyne, które mogły nam pomóc – pozostały niewidoczne w cieniu szerokich barków Iana.
Mnie nic nie oślepiło. Widziałam Łowców wyraźnie w jasnym świetle księżyca. Mieli nad nami przewagę liczebną, nas było sześcioro, ich – ośmioro. Widziałam wyraźnie, jak trzymają ręce, widziałam błyszczącą w nich broń, uniesioną i wycelowaną w naszą stronę. W Jareda i Mel, Brandta i Aarona – który nie zdążył nawet sięgnąć po naszą jedyną strzelbę – i prosto w pierś Iana.
Dlaczego pozwoliłam im ze mną jechać? Dlaczego musieli zginąć wraz ze mną? W głowie rozbrzmiały mi echem rozpaczliwe pytania Lily: dlaczego życie i miłość trwają? Po co?
Moje małe, wrażliwe serce rozprysło się na milion kawałków. Sięgnęłam nerwowo do kieszeni w poszukiwaniu kapsułki z trucizną.
– Spokój, niech nikt się nie rusza! – zawołał mężczyzna w środku grupy. – O nie, tylko nic nie p o ł y k a j c i e! Chwila! Patrzcie!
Mężczyzna poświecił sobie latarką po oczach.
Twarz miał opaloną na brąz, pooraną niczym zwietrzały głaz. Włosy ciemne, posiwiałe w okolicach skroni, nad uszami skłębione. A oczy – oczy miał ciemnobrązowe. Po prostu ciemnobrązowe, nic więcej.
– Widzicie? – powiedział. – Nie strzelajcie do nas, a my nie będziemy strzelać do was. Dobra? – Po czym odłożył broń na ziemię. – No dalej, ludzie – rzucił, a wtedy pozostali schowali pistolety z powrotem do kabur – na biodrach, plecach, kostkach… mnóstwo broni.
– Znaleźliśmy wasz schowek, niezła rzecz. Mieliśmy szczęście, że go znaleźliśmy – więc pomyśleliśmy, że się tu pokręcimy i na was poczekamy. W końcu nieczęsto natykamy się na innych ludzi. – Roześmiał się gromko. – Szkoda, że nie widzicie swoich twarzy! Co? Myśleliście, że tylko wam się upiekło? – Znowu się zaśmiał.
Nikt z nas nawet nie drgnął.
– Chyba są w szoku, Nate – odezwał się inny mężczyzna.
– Napędziliśmy im strachu – powiedziała jakaś kobieta. – Dziwisz im się?
Czekali, przestępując z nogi na nogę, podczas gdy my wciąż staliśmy w bezruchu.
Pierwszy otrząsnął się Jared.
– Kim jesteście? – zapytał półgłosem.
Przywódca tamtych ponownie się zaśmiał.
– Ja jestem Nate, miło mi was poznać, choć pewnie jesteście ciągle innego zdania. To jest Rob, Evan, Blake, Tom, Kim i Rachel. – Wskazywał dłonią kolejne osoby, a te przytakiwały głową na dźwięk swoich imion. Spostrzegłam jeszcze jednego mężczyznę, nieco z tyłu, którego nie przedstawił. Miał jaskraworude, kręcone włosy, które rzucały się w oczy – tym bardziej że był najwyższy z całej grupy. Jako jedyny sprawiał wrażenie nieuzbrojonego. Przypatrywał mi się uważnie, więc odwróciłam wzrok. – Ale w sumie jest nas dwadzieścia dwie osoby – dodał Nate.
Potem wyciągnął dłoń w naszą stronę.
Jared wziął głęboki oddech, po czym zrobił krok do przodu, a wtedy reszta naszej grupy cicho odetchnęła, wszyscy naraz.
– Mam na imię Jared. – Uścisnął Nate’owi dłoń i lekko się uśmiechnął. – A to Melanie, Aaron, Brandt, Ian i Wanda. W sumie jest nas trzydzieścioro siedmioro.
Kiedy Jared wymówił moje imię, Ian przeniósł ciężar ciała tak, by całkiem mnie zasłonić. Dopiero wtedy dotarto do mnie, że wciąż grozi mi takie samo niebezpieczeństwo, jakie groziłoby pozostałym, gdyby ci ludzie rzeczywiście okazali się Łowcami. Zupełnie jak na początku. Starałam się pozostać w całkowitym bezruchu.
Nate zamrugał i wybałuszył oczy.
– No, no. Pierwszy raz ktoś mnie przebił.
Teraz to Jared zamrugał.
– Znaleźliście innych?
– Wiemy o trzech innych kryjówkach. Gail ma jedenaście osób, Russel siedem, a Max osiemnaście. Jesteśmy z nimi w kontakcie. Czasem nawet trochę handlujemy. – Znowu wybuchł tubalnym śmiechem. – Ellen od Gaila polubiła mojego Evana, a Carlosowi spodobała się Cindy od Russella. No i oczywiście od czasu do czasu każdy potrzebuje Burnsa… – Urwał nagłe, rozglądając się niespokojnie, jakby powiedział coś, czego nie powinien. Na chwilę zatrzymał wzrok na wysokim rudzielcu, który nadal mi się przyglądał.
– Miejmy to z głowy – powiedział niewysoki, ciemny mężczyzna stojący obok Nate’a.
Ten zmierzył nasze skromne szeregi podejrzliwym spojrzeniem.
– No dobra. Rob ma rację. Załatwmy to od razu. – Wziął głęboki oddech. – Tylko wrzućcie na luz i wysłuchajcie nas do końca. Bez nerwów. Ludzie czasem bzikują, gdy o tym słyszą.
– Zawsze – wymamrotał Rob. Jego dłoń spoczywała teraz na przytroczonej do biodra kaburze.
– Co? – zapytał Jared beznamiętnym tonem.
Nate westchnął, po czym skinął ręką w stronę wysokiego mężczyzny o rudych włosach. Wtedy ten wystąpił do przodu, krzywo się uśmiechając. Miał piegi, tak jak ja, tyle że sto razy więcej. Pokrywały mu twarz tak gęsto, że jasna cera sprawiała wrażenie ciemnej. Oczy miał ciemne – może granatowe.
– To jest Burns. Jest z nami, więc nie panikujcie. To mój najlepszy druh – tysiąc razy uratował mi życie. Należy do naszej rodziny i bardzo nie lubimy, gdy ktoś próbuje go zastrzelić.
Jedna z kobiet z wolna wyciągnęła broń i trzymała ją skierowaną lufą ku ziemi.
Rudy mężczyzna odezwał się wysokim, osobliwie łagodnym głosem.
– Bez obaw, Nate. Zobacz, oni mają swoją. – Wskazał prosto na mnie, aż Ian zesztywniał. – Chyba nie tylko ja się zasymilowałem.
Uśmiechnął się do mnie, po czym przekroczył pustą przestrzeń, ziemię niczyją oddzielającą plemiona, i wyciągnął do mnie rękę.
Obeszłam Iana, nie zważając na jego cichą przestrogę, gdyż poczułam się nagle pewnie i bezpiecznie.
Podobało mi się określenie, którego użył Burns. Asymilacja.
Burns zatrzymał się przede mną i opuścił nieco rękę, biorąc poprawkę na mój wzrost. Ujęłam jego dłoń – była twarda i zgrubiała w porównaniu z moją – i ją uścisnęłam.
– Burns Żywe Kwiaty – przedstawił mi się. Otworzyłam szeroko oczy. Planeta Ognia – kto by pomyślał.
– Wagabunda – odparłam.
– Miło mi cię poznać. To niesamowite uczucie. Dotychczas myślałem, że jestem wyjątkiem.
– Bynajmniej – odparłam, myśląc o Sunny. Może jednak żadne z nas nie było tak niezwykłe, jak nam się zdawało.
Uniósł brew, zaciekawiony.
– Naprawdę? W takim razie może jednak jest dla tej planety jakaś nadzieja.
– To dziwny świat – powiedziałam cicho, bardziej do siebie niż do niego.
– Jak żaden inny – przytaknął.
Stephenie Meyer