Jeszcze raz rozejrzałam się po pustym mieszkaniu. Nie czułam się wcale tak, jakbym coś za sobą zostawiała. Nie byłam przywiązana do tych pomieszczeń. Miałam dziwne wrażenie, że ten świat – nie tylko Melanie, ale cały glob – mnie nie chce, że ciepłe uczucia, jakimi go darzę, nie są odwzajemnione. Nie udało mi się tu zapuścić korzeni. Na myśl o korzeniach uśmiechnęłam się krzywo do siebie. Korzenie. Co za nonsens.
Nigdy wcześniej nie miałam żywiciela, który ulegał tego typu przesądom. To było ciekawe. Trochę jak uczucie, że jest się obserwowanym, choć dookoła nikogo nie widać. Dostałam na karku gęsiej skórki.
Powoli zamknęłam za sobą drzwi, oczywiście nie na klucz – i tak nikt tu nie wejdzie do czasu, aż wrócę lub wprowadzi się nowy lokator.
Otworzyłam drzwi samochodu i usiadłam za kierownicą, ani razu nie spoglądając w stronę Łowczyni. Ani Melanie, ani ja nie byłyśmy doświadczonymi kierowcami, więc trochę się stresowałam. Ale też byłam pewna, że szybko oswoję się z autem.
– Będę czekać w Tucson – powiedziała Łowczyni, zaglądając przez otwarte okno, kiedy zapalałam silnik.
– Nie wątpię – burknęłam pod nosem.
Przebiegłam wzrokiem po desce rozdzielczej i ze źle skrywanym uśmieszkiem nacisnęłam przycisk zamykający okno, zmuszając Łowczynię, by odskoczyła.
– Może – zaczęła ponownie, tym razem prawie krzycząc, tak bym mogła ją usłyszeć przez zamknięte okno pomimo hałasu silnika – może jednak dogonię cię samochodem.
Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.
Powiedziała to tylko po to, żeby mi dokuczyć. Starałam się nie dać po sobie poznać, że jej się to udało. Ruszyłam spod domu, nie odrywając oczu od jezdni.
Bez trudu znalazłam wjazd na autostradę i patrząc na znaki, wydostałam się z San Diego. Wkrótce zaczęła się prosta droga, na której drogowskazy nie były już w ogóle potrzebne. Za osiem godzin będę w Tucson. Trochę zbyt prędko. Może zatrzymam się na noc w jakimś miasteczku. Gdybym miała pewność, że Łowczyni czeka na mnie w Tucson, a nie jedzie za mną, taki postój byłby wręcz wymarzony.
Często zerkałam mimowolnie w lusterko, aby się upewnić, że jadę sama. Prowadziłam wolno, nie spiesząc się do celu, więc co rusz wyprzedzały mnie inne samochody. Za kierownicami widywałam wyłącznie obce twarze. Nie powinnam się była dać podpuścić Łowczyni. Oczywiście, że nie miałaby cierpliwości, by jechać tak daleko autem. Mimo to jednak ciągle jej wypatrywałam.
Bywałam wcześniej nad oceanem, w różnych częściach urokliwego kalifornijskiego wybrzeża, ale jeszcze nigdy nie zapuszczałam się dalej na wschód. Cywilizacja szybko zniknęła w tyle, ustępując miejsca nagim wzgórzom i skałom, zwiastunom jałowego krajobrazu pustyni.
Oddaliwszy się od cywilizacji, poczułam odprężenie. Prawdę mówiąc, trochę mnie to zmartwiło. Samotność nie powinna mnie cieszyć. W końcu dusze były istotami społecznymi. Żyłyśmy i pracowałyśmy razem, w zgodzie i harmonii. Wszystkie byłyśmy takie same: troskliwe, uczciwe, miłujące pokój. Dlaczego czułam się lepiej z dala od innych? Czy to za sprawą Melanie?
Skupiłam na niej uwagę, ale znalazłam ją wycofaną, śpiącą.
Odkąd zaczęła do mnie mówić, jeszcze nigdy nie było tak dobrze.
Podróż mijała mi bardzo szybko. Za oknami przemykały wciąż takie same ciemne, poszczerbione skały i pokryte pyłem równiny pełne karłowatych krzewów. Uprzytomniłam sobie, że jadę szybciej, niż zamierzałam. Nie miałam czym zająć myśli, więc odechciało mi się spowalniać podróż. Zastanawiało mnie, dlaczego we wspomnieniach Melanie pustynia jawi się o wiele barwniej i niezwyklej. Chciałam zrozumieć, co jest takiego wyjątkowego w tym pustkowiu, dlatego postanowiłam uczepić się jej myśli.
Lecz ona zdawała się w ogóle nie dostrzegać otwartych przestrzeni za oknem. Śniła o innej pustyni, czerwonej, pełnej kanionów, jakby zaczarowanej. Nie próbowała mnie blokować. Wydawała się prawie nieświadoma mojej obecności. Znowu zaczęłam się zastanawiać nad znaczeniem tego dziwnego zachowania. Nie wyczuwałam u niej żadnych wrogich zamiarów. Miałam wrażenie, że przygotowuje się na swój koniec.
Wracała pamięcią do ważnego dla siebie miejsca, jak gdyby chciała się pożegnać. Do miejsca, którego nigdy wcześniej nie pozwoliła mi ujrzeć.
Była tam chatka – zmyślny barak wciśnięty w zakamarek czerwonego piaskowca, niebezpiecznie blisko wyrzeźbionej przez wodę linii powodziowej. Dziwnie położony, z dala od jakiegokolwiek szlaku czy ścieżki, zdawałoby się – bez sensu. Prymitywny, pozbawiony udogodnień. Jedno ze wspomnień, wesołe, dotyczyło umywalki, do której trzeba było pompować wodę spod ziemi.
– To lepsze niż rury – stwierdza Jared, ściągając lekko brwi, tak że pogłębia mu się między nimi zmarszczka. Chyba zmartwił go mój śmiech. Może pomyślał, że mi się nie podoba? – Nikogo nam tu nie sprowadzi.
– Genialne – zapewniam go czym prędzej. – Jak w starych filmach. Idealnie.
Uśmiech, który właściwie nigdy nie znika z jego twarzy – Jared uśmiecha się nawet we śnie – rośnie wszerz.
– Obawiam się, że w filmach nie wspominają o najgorszym. Chodź, pokażę ci latrynę.
Jamie biegnie przodem, a jego śmiech odbija się echem od skał wąwozu. Czarne włosy podskakują wraz z nim. Ten szczupły, opalony urwis ostatnio głównie hasa. Dopiero teraz dociera do mnie, jak wielki ciężar musiały wcześniej dźwigać te małe, chude barki. Teraz, gdy jest z nami Jared, Jamie tryska energią. Na jego twarzy nie widać już niepokoju, tylko uśmiech. Okazało się, że oboje mamy w sobie więcej życia, niż przypuszczałam.
– Kto to zbudował?
– Ojciec i moi starsi bracia. Ja tylko trochę pomagałem albo przeszkadzałem, jak kto woli. Mój tata lubił uciekać od zgiełku miasta. I mało się przejmował zwyczajami. Nie chciało mu się sprawdzać, do kogo ta ziemia w ogóle należy, ani ubiegać się o jakieś pozwolenia i takie tam. – Śmieje się, zadzierając głowę. Promienie słońca tańczą mu na jasnych kosmykach włosów. – Oficjalnie to miejsce nie istnieje. Dobrze się składa, co? – pyta i sięga po moją dłoń, jakby bezwiednie.
Moja skóra płonie pod jego dotykiem. To więcej niż przyjemne, ale też sprawia mi dziwny ból w piersi.
Ciągle mnie w ten sposób dotyka, jak gdyby chcąc za każdym razem się upewnić, że wciąż tu jestem. Czy zdaje sobie sprawę z tego, jak to na mnie działa – ten z pozoru zwykły dotyk jego ciepłej dłoni? Czy jemu też skacze wtedy tętno? A może po prostu jest szczęśliwy, że w końcu ma towarzystwo?
Macha naszymi dłońmi, gdy przechodzimy obok gaiku topoli. Ich zieleń tak żywo odcina się od czerwonego tła, że aż wzrok płata mi figle, gubiąc ostrość. Jared czuje się tutaj szczęśliwszy niż gdziekolwiek indziej. Ja też jestem szczęśliwa, choć dopiero oswajam się z tym zapomnianym uczuciem.
Od tamtego wieczoru, kiedy wrzasnęłam, poczuwszy bliznę na jego karku, nie pocałował mnie więcej ani razu. Nie chce? Może ja powinnam? A co, jeśli mu się to nie spodoba?
Spogląda na mnie z góry i uśmiecha się, a kiedy to robi, skóra wokół jego oczu nabiera delikatnych zmarszczek. Zastanawiam się, czy faktycznie jest tak przystojny, jak mi się wydaje, czy może myślę tak tylko dlatego, że to ostatni człowiek na Ziemi oprócz mnie i Jamiego.