Pora się stąd wynosić. Włączają mi się nerwy. Chcę jak najszybciej opuścić to miejsce. Cywilizacja równa się niebezpieczeństwo.
Idąc ku wyjściu, spoglądam pod nogi, żeby nie wywrócić się z moją ciężką torbą, dlatego dopiero chwytając za klamkę, dostrzegam stojącą przed domem czarną sylwetkę.
Z ust wydobywa mi się niemądry stłumiony pisk; jednocześnie słyszę, jak nieznajomy mamrocze pod nosem jakieś przekleństwo. Obracam się na pięcie i rzucam w stronę drzwi frontowych. Mam nadzieję, że nie są zaryglowane, a przynajmniej, że łatwo je otworzyć.
Nie zdążyłam nawet przebiec dwóch kroków, gdy duża, twarda ręka nieznajomego chwyta mnie za ramiona i przyciąga do siebie. Za wysoki, za silny, by mógł być kobietą. Odzywa się niskim głosem, rozwiewając wszelkie wątpliwości.
– Otwórz tylko usta, a zginiesz. – Przykłada mi do szyi cienką, ostrą krawędź, wrzynającą się w skórę.
Czegoś nie rozumiem. Dlaczego daje mi wybór? Kim jest ten potwór? Z tego, co mi wiadomo, one nigdy nie łamią zasad. Mogę odpowiedzieć tylko w jeden sposób.
– Śmiało – wyrzucam z siebie przez zęby. – No, śmiało. Nie chcę być pasożytem!
Czekam, aż podetnie mi gardło, i czuję ból w sercu. Każde jego uderzenie jest jak imię. Jamie. Jamie. Jamie. Co się teraz z tobą stanie?
– Sprytne – mamrocze nieznajomy, jakby w ogóle nie do mnie mówił. – To pewnie Łowca. Niezła pułapka. Skąd wiedzieli? – Odejmuje mi nóż od szyi, ale zaciska na niej dłoń twardą jak stal.
Ledwie oddycham.
– Gdzie reszta? – pyta stanowczo, nie zmniejszając uścisku.
– Jestem sama – odpowiadam z trudem. Nie mogę go zaprowadzić do Jamiego. Co zrobi Jamie, gdy nie wrócę? Jest głodny!
Uderzam go z całej sity łokciem w brzuch i od razu tego żałuję. Bolało. Ma tam tak samo twarde mięśnie jak w ramionach. Dziwne. Takie mięśnie zawdzięcza się ciężkiej pracy albo obsesyjnemu treningowi, a przecież pasożytów nie dotyczy ani jedno, ani drugie.
On nawet nie drgnął. Zrozpaczona wbijam mu piętę w śródstopie. To go zaskoczyło, chwieje się, a ja próbuję się wyrwać, ale chwyta za torbę i przyciąga z powrotem do siebie. Jego dłoń znowu ląduje na moim gardle.
– Krewka jesteś jak na pasożyta. A podobno nie lubicie przemocy.
To, co mówi, nie ma sensu. Myślałam, że wszyscy obcy są tacy sami. Najwidoczniej jednak i wśród nich zdarzają się pomyleńcy.
Rzucam się i szarpię, próbując wyrwać się z jego uścisku. Wbijam mu paznokcie w ramię, lecz wtedy jeszcze mocniej ściska mnie za gardło.
Naprawdę cię zabiję, słyszysz, potworze? Nie blefuję.
– To na co czekasz!
Nagle wzdycha gwałtownie. Czyżbym go uderzyła? Nie czuję żadnego bólu.
Puszcza moje ramię i chwyta mnie za włosy. A więc jednak. Podetnie mi gardło. Czekam na śmierć.
On tymczasem zabiera dłoń z mojego gardła i zaczyna gorączkowo obmacywać mi kark. Czuję na skórze ciepło jego szorstkich palców.
Coś upada z hałasem na podłogę. Upuścił nóż? Zaczynam się zastanawiać, jak po niego sięgnąć. Może gdyby udało się schylić. Jego dłoń nie zaciska mi się mocno na karku, dam radę się wyrwać. Chyba słyszałam, w którym miejscu upadł nóż.
Nagle obraca mnie gwałtownie ku sobie. Słyszę pstryknięcie i w tej samej chwili moje lewe oko zalewa światło. Odruchowo próbuję odrzucić głowę w bok, ale on jeszcze mocniej zaciska dłoń na moich włosach. Po chwili świeci mi w prawe oko.
– Nie do wiary – szepcze. – Ty ciągle jesteś człowiekiem.
Obejmuje dłońmi moją twarz i gwałtownym ruchem przyciska usta do moich.
Na chwilę zastygam w bezruchu. Nikt mnie nigdy nie pocałował. Nie w taki sposób. Znałam tylko pocałunki w policzek i w czoło, które przed wieloma laty dostawałam od rodziców. Nie sądziłam, że kiedykolwiek coś takiego poczuję. Nawet teraz nie wiem do końca, jakie to uczucie. Jestem zbyt przerażona.
Wymierzam z zaskoczenia cios kolanem.
Udało się, zaparło mu dech w piersi, jestem wolna. Nie rzucam się jednak ponownie ku drzwiom frontowym, tak jak mógłby się spodziewać, lecz przemykam mu pod ramieniem i wybiegam przez otwarte drzwi do ogrodu. Chyba jestem w stanie mu uciec, nawet z ciężarem na plecach. Nie zaczął jeszcze mnie gonić, słyszę, że ciągle dochodzi do siebie. Wiem, dokąd biec, w tych ciemnościach nie zostawię po sobie śladów. Na szczęście ani na moment nie upuściłam torby z jedzeniem. Za to chyba zgubiłam batoniki musli.
– Poczekaj! – krzyczy.
Zamknij się, myślę, ale mu nie odpowiadam.
Biegnie za mną. Jego głos się zbliża.
– Nie jestem jednym z nich!
Akurat. Biegnę dalej, nie odrywając wzroku od ziemi. Mój tata zawsze mi powtarzał, że biegam jak lampart. Zanim nadszedł koniec świata, byłam mistrzynią stanu.
– Posłuchaj! – nie przestaje krzyczeć na cały głos. – Udowodnię ci. Zatrzymaj się i popatrz!
Niedoczekanie. Zbaczam ze ścieżki i wbiegam pomiędzy zarośla.
– Myślałem, że zostałem sam! Chcę z tobą porozmawiać! Proszę cię!
Zaskoczyło mnie, jak blisko jest za mną.
– Przepraszam, że cię pocałowałem! To było głupie! To przez samotność!
– Zamknij się – nie mówię tego głośno, ale wiem, że mnie słyszy. Jest coraz bliżej. Jeszcze nigdy nikt mnie nie prześcignął. Próbuję biec jeszcze szybciej.
On też przyspiesza. Coraz ciężej oddycha.
Nagle coś wielkiego powala mnie od tyłu na ziemię. Mam piasek w ustach. Przygniata mnie ciężar tak duży, że z trudem oddycham.
– Poczekaj. Chwilę. – Próbuje złapać dech.
Przesuwa się i obraca mnie na plecy. Siada na mnie okrakiem, unieruchamiając moje ręce swoimi nogami. Zgniecie mi całe jedzenie. Staram się wyśliznąć, wściekle jęcząc.
– Zobacz, zobacz! – Wyjmuje z kieszeni w spodniach niewielki, podłużny przedmiot, przekręca końcówkę – wystrzeliwuje z niej snop światła – i świeci sobie w twarz.
W świetle latarki jego skóra wygląda żółto. Ma mocno zarysowane kości policzkowe, długi, chudy nos, kanciasty podbródek. Usta rozciągają mu się w uśmiechu, jak na mężczyznę ma wydatne wargi. Brwi i rzęsy zbielały mu od słońca.
Ale nie to próbuje mi pokazać.
Jego oczy koloru ziemi lśnią wyłącznie odbitym światłem, jak u człowieka. Świeci sobie latarką na przemian w lewe i prawe oko.
– Widzisz? Rozumiesz? Jestem taki jak ty.
– Pokaż kark – odpowiadam podejrzliwym tonem. Nie dam się oszukać. Nie rozumiem, po co ta cała farsa, ale nie wierzę w żadne jego słowo. Nie ma już dla mnie nadziei.
– Ale… co to da? – Wykrzywia usta. – Oczy powinny ci wystarczyć. Widzisz, że nie jestem jednym z nich.
– Dlaczego nie chcesz pokazać karku?
– Bo mam tam bliznę – przyznaje.
Próbuję mu się wywinąć, ale chwyta mnie za ramiona i przyciska do ziemi.
– Sam ją sobie zrobiłem – tłumaczy. – Chyba nawet nieźle mi wyszło, choć bolało jak diabli. Nie wszyscy mają takie ładne długie włosy jak ty. Blizna pomaga mi udawać, że jestem jednym z nich.
– Zejdź ze mnie.
Waha się przez chwilę, po czym wstaje jednym zwinnym ruchem, nie używając rąk. Wyciąga do mnie dłoń.
– Proszę, nie uciekaj. I… prosiłbym też, żebyś mnie już więcej nie kopała. Nie ruszam się z miejsca. I tak nie dam rady uciec, dogoniłby mnie.
– Kim jesteś? – pytam pótszeptem. Uśmiecha się szeroko.
– Nazywam się Jared Howe. Ostatni raz rozmawiałem z drugim człowiekiem ponad dwa lata temu, więc pewnie mogę ci się wydawać trochę… stuknięty. Przepraszam. Ale powiedz, jak masz na imię?
– Melanie – szepczę.
– Melanie. Nie masz pojęcia, jak mi miło.
Zaciskam kurczowo dłonie na torbie z jedzeniem, nie spuszczając z niego wzroku. Powoli wyciąga dłoń jeszcze bliżej. Chwytam ją.