Выбрать главу

– Królową? – powtórzył za mną Wes, spoglądając dziwnie.

– Nie do końca. Ale na każde pięć, dziesięć tysięcy dusz przypada tylko jedna Matka. Czasem nawet mniej. Nie ma żelaznej reguły.

– A ile jest trutni? – zapytał Wes.

– Nie, nie – nie ma żadnych trutni. Mówiłam, to prostsze.

Czekali, aż im wszystko wyjaśnię. Przełknęłam ślinę. Nie powinnam była poruszać tego tematu. Nie miałam ochoty dłużej o tym rozprawiać. Czy naprawdę nie mogłam przecierpieć, że Jared mówi o mnie „on”?

Nie zamierzali mi teraz odpuścić. Zmarszczyłam brwi, lecz kontynuowałam. Przecież sama zaczęłam.

– Matki… się dzielą. Każda… komórka – chyba tak to byście nazwali, choć różnimy się od was budową – no więc każda komórka staje się nową duszą. Każda nowa dusza nosi w sobie okruch pamięci matki, ślad po niej.

– Ile komórek? – zapytał Doktor zaciekawiony. – Ile młodych?

Wzruszyłam ramionami.

– Około miliona.

Otworzyli szeroko oczy w przerażeniu. Wes odsunął się ode mnie, ale powtarzałam sobie, że nie powinnam czuć się urażona.

Doktor zagwizdał pod nosem. Był jedyną osobą, która chciała słuchać dalej. Aaron i Andy wyglądali na zaniepokojonych. Nigdy wcześniej nie słuchali moich opowieści, nie wiedzieli, jak dużo potrafię mówić.

– Kiedy to się dzieje? Potrzeba jakiegoś katalizatora?

– To wybór. Własnowolna decyzja. Tylko tak umieramy. Poświęcamy się dla nowego pokolenia.

– Mogłabyś to zrobić w każdej chwili, podzielić wszystkie komórki, ot tak, po prostu?

– Może nie „ot tak, po prostu”, ale tak.

– Czy to bardzo złożone?

– Decyzja, owszem. Sam proces jest… bolesny.

– Bolesny?

Czemu go to dziwiło? Przecież na Ziemi było podobnie.

Mężczyźni, prychnęła Mel.

– Bardzo – powiedziałam. – Wszystkie dusze pamiętają, co czuła wtedy ich Matka.

Doktor gładził się po brodzie, zafascynowany.

– Ciekawe, jak przebiegała ewolucja waszego gatunku… zanim wykształciło się społeczeństwo z królowymi-samobójczyniami. – Myślami był gdzieś daleko.

– Altruizm – powiedział cicho Wes.

– Hmm. Tak – przytaknął Doktor.

Zamknęłam oczy, żałując, że się w ogóle odzywałam. Kręciło mi się w głowie. Nie byłam pewna, czy to po prostu zmęczenie, czy może rana głowy.

– Ach – westchnął cicho Doktor. – Spałaś chyba jeszcze mniej niż ja, prawda? Należy ci się odpoczynek.

– Nic mi nie jest – wymamrotałam, ale nie otworzyłam oczu.

– No to pięknie – rzucił ktoś pod nosem. – Mamy w jaskiniach pieprzoną królową matkę obcych. Za chwilę może się zamienić w milion małych robali.

– Cii.

– Nic by wam nie zrobiły – odpowiedziałam, nie otwierając oczu. – Bez żywicieli od razu by poumierały. – Skrzywiłam się na myśl o tak niewyobrażalnej tragedii. Milion malutkich, bezbronnych duszyczek, srebrzystych niemowląt, usychających…

Nikt nic nie powiedział, ale czułam w powietrzu ulgę.

Byłam bardzo zmęczona. Nie obchodziło mnie już nawet, że parę kroków dalej leży Kyle. Ani że dwaj z mężczyzn, którzy go przynieśli, wezmą jego stronę, gdy się ocknie. Obchodził mnie jedynie sen.

Ale oczywiście wtedy obudził się Walter.

– Au – zajęczał cichutko. – Gladdie?

Ja także jęknęłam i obróciłam się ku niemu. Ból w nodze wykrzywił mi twarz, ale nie byłam w stanie przekręcić tułowia. Wyciągnęłam do niego ręce i chwyciłam go za dłoń.

– Już – szepnęłam.

Walter odetchnął z ulgą.

Doktor uciszył protestujących Andy’ego i Aarona.

– Wanda odmawia sobie snu i spokoju, żeby mu ulżyć. Ma obolałe dłonie od ściskania go za rękę. A wy co dla niego zrobiliście?

Walter jęknął przeciągle, z początku nisko i głęboko, lecz jego głos szybko przeszedł w wizg.

Doktor skrzywił się.

– Aaron, Andy, Wes… Moglibyście, hm, powiedzieć Sharon, żeby przyszła?

– Wszyscy trzej?

– Wynocha – przetłumaczył Jeb.

Jedyną odpowiedzią było szuranie stóp zmierzających ku wyjściu.

– Wando – szepnął Doktor, nachylając mi się nad uchem. – On bardzo cierpi. Nie mogę pozwolić, żeby całkiem odzyskał przytomność.

Próbowałam równo oddychać.

– To lepiej, że mnie nie poznaje. Że bierze mnie za Gladdie.

Otworzyłam oczy. Jeb stal przy łóżku Waltera; twarz chorego wyglądała, jakby nadal spał.

– Żegnaj, Walt – powiedział Jeb. – Do zobaczenia po tamtej stronie.

Odstąpił od łóżka.

– Jesteś dobrym człowiekiem. Będzie nam ciebie brakowało – odezwał się cicho Jared.

Doktor znów odpakowywał morfinę z szeleszczącego papieru.

– Gladdie? – załkał Walt. – Boli mnie.

– Cii. Zaraz przestanie. Doktor da ci zastrzyk.

– Gladdie?

– Tak?

– Kocham cię, Gladdie. Zawsze cię kochałem.

– Wiem, Walter. Ja… ja ciebie też. Wiesz jak bardzo.

Walter westchnął.

Zobaczyłam, jak Doktor pochyla się nad nim ze strzykawką, i zamknęłam oczy.

– Spij spokojnie, przyjacielu – zamamrotał.

Palce Waltera odprężyły się i poluzowały. Nadal je ściskałam – teraz to ja nie chciałam go puścić.

Minęły trzy minuty i zrobiło się tak cicho, że słyszałam jedynie własny oddech. Niejednostajny, urywany, przypominający łkanie.

Ktoś poklepał mnie po ramieniu.

– Odszedł – powiedział Doktor napiętym głosem. – Już nie cierpi. Wyciągnął moją dłoń z ręki zmarłego, obrócił mnie ostrożnie i ułożył w wygodniejszej pozycji. Ale prawie nie odczułam zmiany. Teraz, gdy wiedziałam, że Walter już mnie nie słyszy, łkałam głośniej. Złapałam się za rwący bok.

– Jak tam sobie chcesz. Skoro musisz – wymamrotał Jared tonem urazy. Próbowałam otworzyć oczy, ale nie dałam rady.

Coś ukłuło mnie w ramię. Nie pamiętałam, żebym miała tam jakąś ranę. I to jeszcze w tak dziwnym miejscu, po wewnętrznej stronie łokcia.

Morfina, szepnęła Melanie.

Powoli odpływałyśmy. Nie czułam nawet niepokoju, choć przecież powinnam.

Nikt się ze mną nie pożegnał, pomyślałam otępiałe. Nie liczyłam na Jareda… ale Jeb… Doktor… Iana nie było…

Nie umierasz, zapewniła mnie Mel. Zasypiasz.

*

Kiedy się obudziłam, sufit był ciemny, gwiaździsty. Noc. Mnóstwo gwiazd. Zaczęłam się zastanawiać, gdzie jestem. Nic nie przesłaniało mi nieba, nie widziałam ani kawałka sufitu. Wszędzie tylko gwiazdy, gwiazdy, gwiazdy…

Wiatr delikatnie omiótł mi twarz. Pachniał… pyłem i… czymś jeszcze, czymś dziwnym. Nieobecnością. Nie czułam stęchlizny ani siarki. Powietrze było suche.

– Wanda? – szepnął ktoś, dotykając mojego zdrowego policzka.

Ruszyłam oczami i ujrzałam nad sobą oświetloną przez gwiazdy twarz Iana. Jego dłoń była chłodniejsza niż wiatr, lecz miła w dotyku, ponieważ powietrze było bardzo suche. Co to za miejsce?

– Wanda? Spisz? Nie mogą dłużej czekać.

Mówił szeptem, więc odpowiedziałam równie cicho.

– Co?

– Zaraz zaczną. Pomyślałem, że będziesz chciała przy tym być.

– Ocknęła się? – rozległ się głos Jeba.

– Co zaczną?

– Pogrzeb Waltera.

Próbowałam usiąść, ale ciało miałam jak z waty. Ian położył mi dłoń na czole. Nie chciał, żebym wstawała.

Zaczęłam obracać głową, by zobaczyć więcej…

Byliśmy na zewnątrz.

N a z e w n ą t r z.