Przewodnictwo szkła
Jadwiga ma pięćdziesiąt dwa lata i szare, zawsze lekko załzawione oczy. Gdy nalewa herbatę, to za wszelką cenę stara się ukryć drżenie rąk. Nawet gdy w Houston panują największe upały, nosi bluzki z długimi rękawami, przykrywającymi wyraźne zgrubienia poprzecznych blizn na wewnętrznej stronie przedramienia, tuż nad nadgarstkiem. Mówi cichym głosem.
Pierwszego listopada nie jest żadnym świętem w Stanach Zjednoczonych. Normalny dzień jak każdy. Dla Jadwigi nie ma to i tak znaczenia. Od lat pracuje przez siedem dni w tygodniu. Od poniedziałku do piątku sprząta biurowce, a w weekendy prywatne mieszkania. Gdy Wszystkich Świętych wypada w środku tygodnia, to aby pojechać na cmentarz, musi wziąć dzień urlopu. Zakłada wówczas czarną sukienkę, idzie do fryzjera, potem do kościoła, a wieczorem jedzie taksówką na mały zaniedbany cmentarz na przedmieściach Houston. Trzy lata temu wzięła dwa dni urlopu…
W środę pojechała do Huntsville. W sali widzeń była punktualnie o dziewiątej trzydzieści. Strażnicy wprowadzili Roberta około dziesiątej. Przewieźli go na egzekucję z więzienia Livingstone. Czterdzieści minut drogi w furgonetce z małymi zakratowanymi szybami, przez które widać malowniczo wijący się brzeg jeziora.
O dziesiątej rozpoczyna się pożegnanie, o dwunastej wchodzą strażnicy i wyprowadzają więźnia, dokładnie o osiemnastej dyrektor więzienia uruchamia automat, który wstrzykuje do żył truciznę.
Do Chicago przyjechała z Polski w połowie lat siedemdziesiątych. Pewnego dnia do apteki, w której rodzina znalazła dla niej tymczasową pracę, przyszedł Michael. Potem zjawiał się już każdego dnia. Gdy okazało się, że jest w ciąży, wzięli ślub w polskim kościele. Jeszcze zanim urodziła dziecko, przenieśli się do Teksasu, gdzie Michael dostał lepszą pracę w firmie budowlanej w Houston. Ich syn Robert nie miał nawet dwóch lat, kiedy została sama. Aby utrzymać się na powierzchni, bardzo dużo pracowała. Pomagała także rodzinie w Polsce. To był dobry chłopak. Tylko zagubiony. Zauważyła to zbyt późno. Dziewięć lat temu auto, którym jechał Robert, zatrzymała policja. Przepaliła się jedna z żarówek świateł stopu. Samochód był kradziony. Znaleziono przy Robercie narkotyki w kieszeni spodni i nie miał pozwolenia na pistolet, który leżał na siedzeniu. Chłopak wpadł w panikę. Strzelił. Aresztowano go w South Park trzy godziny później. Po czterech dniach od ran postrzałowych zmarł policjant. Nie miała pieniędzy na adwokatów.
Odwiedzała go w Livingstone tak często, jak pozwalały na to przepisy. Co kilka tygodni przez osiem lat. Siadali naprzeciwko siebie. Po obu stronach grubej szyby wykonanej z kuloodpornego szkła.
Przez osiem lat jedynymi ludźmi, którzy dotykali Roberta, byli strażnicy. Przez osiem lat nikt go nie objął, nie położył dłoni na jego ramieniu i nie uścisnął jego ręki.
Gdy jednak przyciśnie się z całej siły otwartą dłoń do szyby, w szkle powstaje ciepło. Dłoń ułożona w pewien określony sposób pozostawi na szybie odcisk. Wiedziała, że Robert czuł to ciepło po drugiej stronie i widział to odciśnięte serce. Pisał do niej o tym w listach. Czasami wyrywał sobie rzęsę i gdy strażnicy byli nieuważni, odnajdywała ją pomiędzy kartkami listu.
Szkło szyby w sali widzeń w Huntsville jest o wiele grubsze, ale i tak niemal namacalnie odbierała jego dotyk, gdy Robert odłożył słuchawkę telefonu i na pożegnanie przycisnął do szyby obie dłonie. Czasami, gdy muska palcami szybkę w ramce z fotografią Roberta, odnosi podobne wrażenie. Także jeszcze dzisiaj…
Wieczorem była przy egzekucji. Nawet gdyby mogła o tym mówić, niewiele miałaby do powiedzenia. Ma dziurę w pamięci. Następnego dnia rano oficjalnie przekazano jej ciało syna. To było pierwszego listopada. Termin egzekucji Roberta został ustalony na kilka miesięcy wcześniej. Miała czas, aby wybrać cmentarz i załatwić wszystkie formalności. Ponieważ pracuje w jednej firmie już ponad pięć lat, otrzymała niskooprocentowaną pożyczkę. Starczyła także na nagrobek. W marmurowej tablicy obok wygrawerowanych liter kazała wybić prostokątny otwór i wbudować w niego płytę z grubego szkła…
Chemia opłatka
Wigilijne późne popołudnie kilka lat temu. Brama szpitala św. Elżbiety we Frankfurcie nad Menem wychodzi bezpośrednio na ulicę. Naprzeciwko niej, po drugiej stronie ruchliwej jezdni, znajduje się mała włoska restauracja. Zimą, tuż przed świętami, właściciel wystawił choinkę na mały kamienny taras przed restauracją. Owinięta zwojami kolorowych żarówek, przystrojona błyszczącymi świecidełkami, posypana sztucznym śniegiem, rozbłyskuje zwielokrotnionym światłem odbitym w szybach pobliskich kamienic i szpitala.
Wigilijne późne popołudnie, kilka lat temu. Powoli zapada zmrok. Wielkie miasto milknie i pustoszeje w ciszy. Zaczyna się coś bardzo uroczystego…
Nagle z bramy szpitala wybiega mała dziewczynka. Kurtka narzucona na piżamę, zimowe buty na bosych stopach. Pędzi w kierunku choinki. Zatrzymuję samochód. Na chodniku przed bramą pojawia się starszy mężczyzna w granatowym mundurze i nerwowo gestykulując, krzyczy coś w stronę małej. Po chwili wbiega na środek jezdni i w panicznym odruchu stara się zatrzymać i tak zamarły już ruch. Gdy strażnik jest przy dziecku, pod choinką, auta ponownie ruszają. Ludzie spieszą do swoich domów, do swoich choinek. Jak najszybciej. Czy to, co ślepo gnało tę dziewczynkę, można wyjaśnić inaczej niż tylko rozpaczliwą tęsknotą za wyjątkowością przeżyć, jakie zapamiętała ze swoich wcześniejszych wigilii? Czy „wydarzenie Wigilia” oprócz tego mistycznego wzruszenia ma także własny wymiar? Na przykład swój encefalogram i swoją własną chemię mózgu? Okazuje się, że ma…
Oczekiwanie (adwent): mechanizm oczekiwania aktywizuje płat czołowy mózgu. U osób, które słuchają kapiących kropli z nieszczelnego kranu, podobnie jak u osób, które czekają na wigilię, stwierdzono podwyższony przepływ impulsów elektrycznych w tym obszarze mózgu. Nagłe zatrzymanie kapania wielokrotnie je wzmacnia, powodując między innymi uczucie niepokoju. Towarzyszy temu spadek poziomu stężenia hormonu serotoniny, kojarzonego z dobrym nastrojem i harmonią. Odebrać nam oczekiwanie na święta, to tak jak zakręcić ten kran. Z naszego kranu jednakże kapie – od początku grudnia, jak każdego roku. Choinki znowu ozdabiają ulice, pojawia się ta sama co zawsze świąteczna muzyka w radiu, ten sam co zawsze hormon stresu (kortyzol) wygania nas do sklepów, aby kupować prezenty dla najbliższych. Na kilka dni przed Wigilią spowiadamy się w konfesjonale lub przed samymi sobą i rozgrzeszeni przez księdza lub przez własne sumienie podwyższamy sobie w ten sposób poziom endorfin (opiaty z grupy morfin), które koją w nas ból, wyciszają, napełniają spokojem, wyzwalają nadzieję. Tak naprawdę przyrzekamy poprawę po spowiedzi, będąc w stanie swoistego narkotycznego odurzenia. Może dlatego, gdy rausz mija, tak szybko zapominamy o tych obietnicach…
Wigilia (czuwanie): kilka godzin dostojnej bliskości, poczucie bezpieczeństwa, kulminacja wzruszenia przy dzieleniu się opłatkiem, prezenty, uniesienie przy śpiewaniu kolęd. Większość z nas śpiewa tylko raz w roku. Właśnie kolędy i właśnie w czasie wigilii. Muzyka i śpiew inicjują produkcję hormonu szczęścia (dopaminy), uaktywniając w mózgu tak zwaną ścieżkę nagrody, kilka miliardów neuronów w środkowej jego części. Ten sam obszar jest aktywny, gdy zaspokajamy głód, gasimy pragnienie lub uprawiamy seks. Prezenty? W normalnej sytuacji wyraźnie rozgraniczamy pomiędzy „moje” i „twoje”. Dba o to znowu hormon stresu: kortyzol, którego właściwie nie produkujemy, gdy jesteśmy „na wigilijnej dopaminie”. Wigilia to głównie emocje, na których przede wszystkim jesteśmy skupieni. Są dla nas najważniejsze. Może dlatego – okazuje się, że nie ma w tym paradoksu – mało kto modli się podczas wigilii.