– Justysia zapomniała lalki, nie wiesz przypadkiem, gdzie ona…
Reszty, zagłuszonej niewyobrażalnym hukiem, już nie dosłyszała. Podbiegła do balustrady tarasu. Justynka powoli schodziła niżej…
Trzy dni później zidentyfikowali jej zwłoki spośród setek innych, złożonych w buddyjskiej świątyni w Khao Lak, przerobionej na tymczasową kostnicę. Wrócili do domu tydzień temu. Marcin od pogrzebu siostry właściwie nie wychodzi ze swojego pokoju. Gdy dzwoni telefon lub gdy słyszy dzwonek u drzwi, przekręca klucz w zamku, zakłada słuchawki na uszy i słucha Nirvany.
Wszystkim się wydaje, że Justynka osierociła jedynie jego rodziców i że to tylko ich trzeba pocieszać, z nimi płakać i z nimi milczeć, trzymając ich za ręce. A on przecież nie potrafi być jedynakiem. Wieczorami, gdy upewni się, że rodzice są w sypialni, wchodzi do pokoju Justynki, siada na łóżku, kładzie rękę na jej poduszce i płacze. Wtedy najbardziej żałuje, że wrócił po tę cholerną lalkę…
Efekt opóźnienia
Matce skłamała, że leci do Barcelony „robić materiał” do reportażu. W redakcji ogłosiła, że wyjątkowo przez ten weekend nie będzie do dyspozycji. Dla nikogo. Nie pozwoliła, aby mąż odwiózł ją na lotnisko. Wstała, mimo że samolot do Mediolanu odlatywał dopiero o czternastej, wcześnie rano i taksówką pojechała na Okęcie. Usiadła na ławce w holu lotniska, wyłączyła telefon komórkowy i czekała. Chciała być sama. Zawsze, gdy działo się w jej życiu coś bardzo ważnego, potrzebowała samotności i ciszy. Jedynie w samotności mogła czymś naprawdę się cieszyć, coś prawdziwie opłakiwać lub czegoś się bez wstydu bać. Podobnie zresztą jak jej matka. Gdy odszedł od nich ojciec, matka pogrążyła się w takiej właśnie uroczystej samotności. Trwa w niej nieustannie do dzisiaj, chociaż ojciec zostawił je trzydzieści dwa lata temu. Podczas jej pierwszego przyjęcia urodzinowego już go nie było. Nikt tak naprawdę nie wie, co widzą i jakie obrazy rejestrują w pamięci niemowlęta. Ona z pewnością może powiedzieć, że nigdy w swoim życiu nie widziała ojca. Nawet na fotografii. Matka zniszczyła wszystko, co mogło go przypominać. Albumy ze zdjęciami, jego listy, jego książki. Wszystko, co można było „najpierw rozerwać na najdrobniejsze strzępy, a potem spalić, także płatki wszystkich zasuszonych róż, które dostała od niego”. Takim zdaniem opisał to jej dziadek. Matka – to było kuriozalne, bo przecież odszedł on – starała się wyemigrować na stałe ze świata, który stworzyła z jej ojcem. Przeniosła się do Warszawy, zmieniła pracę, zerwała kontakty ze wszystkimi, którzy go znali, wróciła do swojego panieńskiego nazwiska i „spaliła wszystko, co się dało. Mimo to skończyła jak emigrant, który w obcym świecie nie tylko nie dostał nic nowego, ale też stracił wszystko. Wszystko, oprócz akcentu…”
Któregoś dnia jakiś uprzejmy donosiciel, jakich pełno w miasteczku śmierdzącym zaduchem zaściankowych umysłów, poinformował ją: „Twojego tatusia artystę to pogoniła twoja wredna mamusia”. Miała wtedy jedenaście lat i z zawiścią patrzyła na koleżanki, które na spacery chodzą z ojcami, trzymając ich za rękę. Spacery z dziadkiem nie były tym samym. Wieczorem, gdy mama przyszła do jej pokoju pocałować ją na dobranoc, odważyła się i zapytała o ojca. Nigdy nie zapomni jej zagryzionych do krwi warg, przerażonych oczu i drżących rąk.
Po dwóch tygodniach od tego wydarzenia pod ich dom podjechała wielka ciężarówka i przeniosły się do Warszawy. Przez długi czas nie odczuwała braku ojca. Może tylko czasami. Jak na przykład wtedy, gdy w ich małym mieszkaniu na Saskiej Kępie za ścianą chrobotał szczur, a one z matką przeraźliwie się bały. Pomyślała, że gdyby miała tatę, to on by je przecież obronił i zabił tego szczura. Potem mama zadbała, żeby wytruto szczury i przez wiele lat ojciec nie był już jej do niczego potrzebny. Gdy czasami przypominała sobie o nim i robiło się jej smutno, pisała do niego listy. Takie, których się nigdy nie wysyła. Podczas ostatniej wigilii postanowiła, że odszuka mężczyznę, dla którego jej matka od trzydziestu lat stawia zawsze dwa dodatkowe nakrycia na stole, przygotowuje sałatkę śledziową, którą później nienaruszoną wyrzuca do kosza, i kładzie pod choinkę prezent, którego nikt nigdy nie odpakowuje.
Trzy miesiące temu, w tajemnicy przed wszystkimi, wróciła do miasteczka, w którym się urodziła i odszukała rodziców ojca. Mieszka w Mediolanie, ma dwóch dorosłych synów, pracuje w agencji fotograficznej. Tydzień temu znalazła tę agencję. Wróciła z redakcji do domu, wypiła pół butelki wina i zadzwoniła. Na lotnisku w Mediolanie siedziała naprzeciwko niego i słuchając w milczeniu, wpatrywała się w jego twarz. Unikał jej wzroku. Gdy się uśmiechał, stawał się podobny do jej synka. Gdy poważniał, zagryzał wargi dokładnie tak jak ona. Kochał jej matkę. Tylko inaczej, niż ona tego pragnęła. Poza tym nie chciał skończyć w zakładzie fotograficznym, w którym robi się zdjęcia do paszportu lub fotografuje pierwsze komunie. Chciał być ojcem, z którego ona, gdy doro- śnie, mogłaby być dumna. Dlatego wyjechał. Dzisiaj wie, że dzieci nie mogą być dumne z ojców, których nie ma.
Gdy żegnali się przed jej powrotem do Warszawy, podała mu związany czerwoną wstążką plik kopert z listami do niego, tymi, których się nigdy nie wysyła, i powiedziała:
– Nie mam do pana żalu.
Zakłócenie teorii
Gdy matka przywiozła ją taksówką do szpitala, najpierw położyli ją na ortopedii. Akurat tam były wolne łóżka i nie musiała leżeć na korytarzu. Po trzech dniach przenieśli ją na urologię. Lekarz uznał, że w jej wypadku „dominującym schorzeniem” jest niewydolność nerek i „hospitalizacja na ortopedii” z powodu złamanego nadgarstka „to jakaś kolejna kos- miczna pomyłka tych ignorantów na izbie przyjęć”. Nie chciała zostać ani na urologii, ani gdzie indziej. Pragnęła, aby matka zabrała ją stąd do domu. Wiedziała, że na urologii znowu będzie musiała kłamać. Na ortopedii wersja z wypadkiem samochodowym już się przyjęła i nikt nie zadawał jej żadnych zbędnych pytań.
Gdy leżała na urologii, pojawiła się przysłana z opieki społecznej psycholog. Miała około pięćdziesięciu lat, była bardzo gruba, pachniała drogimi perfumami i mówiła donośnym głosem. Usiadła w nogach jej łóżka, wyciągnęła ze skórzanej torby komputer i zaczęła pytać o rzeczy, o których ona próbowała zapomnieć. Wyszły na korytarz. Chciała to komuś opowiedzieć. Całą prawdę. Ale nie przy ludziach. Bo to wstyd…
Zaczął ją bić osiem miesięcy po ślubie. Odkąd stracił pracę, często pił. Wystarczyło, że spokojnie zapytała, skąd wraca tak późno, aby sprowokować jego złość. Kiedy przestała pytać, wściekał się jeszcze bardziej. I bił. Po pewnym czasie, gdy wracał w nocy, zamykała się w łazience. Wreszcie, po tym jak wyłamał drzwi i zaczął ją dusić wężem od prysznica, uciekła do swoich rodziców. Ojciec udawał, że nie widzi jej sinych plam na twarzy i szyi. Matka przekonywała, że „tak bywa w małżeństwach, że mu to minie i że to przez tę pracę”. Potem, gdy uciekała, nie szła już do rodziców, tylko biegła na dworzec. Siedziała do rana w poczekalni. W ich miasteczku na dworcu przesiadują różni ludzie. Nawet ci, którzy nigdy nigdzie nie wyjeżdżają. I nikt nikogo o nic nie pyta.