Выбрать главу

– Jak długo nie palę, to trochę mnie nosi, a paczka skończyła mi się wczoraj rano. Od tamtej pory nie miałem szluga w ustach.

– Powinny być w schowku. – Wskazał Igor. – Częstuj się.

– Dzięki. Też chcesz?

– Nie, na razie nie.

Lechu pokiwał głową, po czym wydobył ze schowka paczkę z papierosami i odpalił ją znalezioną w kieszeni zapalniczką. Już za chwilę wnętrze samochodu wypełniło się przyjemnym zapachem spalanego tytoniu.

– Otworzyć okno? – zapytał Lechu, wydychając z płuc pełne dymu powietrze.

– Możesz.

– Swoją drogą to powiem ci, że trochę się na tym świecie zmieniło od czasu, gdy mnie wsadzili.

– Tak? – Igor udał zainteresowanego, choć wcale nie miał ochoty słuchać więziennych opowieści. Cholernie żałował, że nie zdecydował się na kawę, tylko bawił się w prospołeczność. Pieprzone dobre serce. Pomaganie innym zawsze tak się kończy.

Nim jednak Lechu zaczął swoją opowieść, w ciemnym tunelu, w którym właśnie się znaleźli, błysnęło niewielkie światełko. Przy drodze stał kolejny potrzebujący pomocy podróżny.

Igor zerknął na Lecha, a potem, bez namysłu i konsultacji, znów zjechał na pobocze.

– Weźmiemy go, okej? – Wskazał na stojącego przy drodze faceta.

Lechu zaciągnął się szlugiem i głośno roześmiał.

– No pewnie. Im nas więcej, tym weselej.

Stojący na poboczu mężczyzna podniósł z ziemi swoją torbę i ruszył w ich stronę.

Igor odetchnął z ulgą, przyrzekając sobie w myślach, że od tej pory raz na zawsze kończy z dobroczynnością. Skutki pomagania innym stanowczo nie były na jego nerwy.

ROZDZIAŁ 39

We wtorek przed randką Jacek postanowił zajrzeć jeszcze do mamy. Nie sądził wprawdzie, że to najlepszy pomysł, bo na pewno zapłaci później za tę wizytę nadszarpniętymi nerwami, z drugiej strony jednak nie chciał zostawiać matki samej, skoro miała na tym świecie tylko jego. Przed wyjściem ze swojego oddziału doszedł więc do wniosku, że jednak wypada ją odwiedzić.

Poza tym i tak przez cały dzień łykał tabletki uspokajające. Teresa, czyli pani ordynator, oficjalnie zakończyła dziś śledztwo w sprawie kradzieży na oddziale. Okazało się, że tak jak sądziła, jedna z pacjentek rzeczywiście była kleptomanką. Ogłoszenie tego wzburzonym i rozżalonym utratą cennych przedmiotów pacjentom nie było jednak dobrym pomysłem, ponieważ niemal doszło do linczu. Kobieta musiała ukryć się w łazience, bo inaczej mogłoby dojść do rękoczynów, a Jacek został wyznaczony do chodzenia po korytarzu i pilnowania porządku. Zadanie samo w sobie nie byłoby jeszcze takie złe, gdyby nie to, że w praktyce wiązało się ze słuchaniem licznych skarg, zażaleń i protestów. A nawet i gróźb. W jednym przypadku śmiertelnych.

To wszystko stanowczo nie było na jego nerwy, dlatego opuszczał szpital rozemocjonowany i rozedrgany. A skoro już był zdenerwowany, to nic nie stało na przeszkodzie, żeby pojechać do mamusi. Gorzej nie będzie.

Zapakował więc na tylne siedzenie samochodu swoją służbową torbę i opuścił teren strzeżonego parkingu, kierując się do szpitala, w którym leżała matka. Po drodze nastawiał się na najgorsze, to znaczy słuchanie płaczu matki, którym ta na pewno wybuchnie, gdy dowie się o kolejnej randce, i zastanawiał się, za co Bóg pokarał go tą kobietą. Czyżby naprawdę dopuścił się w życiu czegoś zasługującego na czyściec na ziemi? Przecież był dobrym człowiekiem. Podczas gdy jego kumple w liceum wagarowali, pili i popalali trawkę, on zawsze trzymał się na uboczu i uczył. Podobnie na studiach. Jego największym przewinieniem było zaspanie na zajęcia albo nieświadome ignorowanie dziewczyny, która przez kilka lat wspólnych studiów robiła do niego maślane oczy. Tylko skąd Jacek miał to wiedzieć, skoro bardziej niż kobiety fascynowały go ludzkie zwłoki?

Żadne z tych zachowań nie było jednak przesłanką do tego, by los miał obdarzyć Jacka tak bardzo nadopiekuńczą matką. A może chodziło o jakieś przewinienie z dzieciństwa?

Zastanawiał się nad tym przez kilka chwil, lecz w końcu doszedł do wniosku, że to bez sensu. Aby zagłuszyć związane z Anitą myśli, włączył radio i dojechał pod szpital, słuchając muzyki i zabawnych komentarzy spikera. To trochę go uspokoiło, a nawet wprawiło w dobry nastrój.

Zaczął się ponownie denerwować dopiero, gdy zaparkował obok podjazdu dla karetek, zgasił silnik i popatrzył na budynek, w którym leżała Anita. Jego serce znowu zaczęło bić szybciej, a do tego poczuł duszności. Na wszelki wypadek przed wyjściem z auta połknął jeszcze jedną tabletkę na ukojenie nerwów (oby tylko się od nich nie uzależnił, bo od kilku dni zażywał dwa razy tyle leku, co powinien!) i zrobił kilka głębokich wdechów. To jednak na nic się zdało. Ucisk w piersi nie ustawał, podobnie jak kołatanie serca.

No trudno. Nie było sensu dłużej odwlekać najgorszego.

Opuścił w końcu bezpieczne auto i z miną męczennika ruszył w stronę szpitala. Wjechał windą na właściwie piętro, a potem skierował się na oddział, na którym przebywała Anita. Dostrzegł ją jak tylko wszedł na korytarz. Siedziała pod oknem z szydełkiem w ręku i produkowała jakiś szalik albo serwetkę. Z daleka nie widział dokładnie, co tym razem wyczarowywała mama. Korzystając z momentu jej nieuwagi, zajrzał najpierw do dyżurującej lekarki, by podpytać o stan zdrowia pacjentki. Dopiero kiedy dowiedział się wszystkiego, co ważne, zmusił się do podejścia do matki.

Ta rozpromieniła się na jego widok.

– Jacusiu, jak dobrze, że jesteś! – Odłożyła robótkę i rzuciła mu się na szyję. W odczuciu Jacka trochę zbyt energicznie.

Uściskał ją jednak i przysiadł na parapecie.

– Jak się czujesz? – Zlustrował ją wzrokiem. Wyglądała o wiele lepiej niż wczoraj i przedwczoraj.

– Dobrze, syneczku, dobrze. Powiedz lepiej, jak ty sobie radzisz beze mnie. Nie chodzisz głodny?

– Pani Marysia dba o mnie prawie tak samo jak ty.

– Złota kobieta. Mam nadzieję, że nie karmi cię niczym niezdrowym? Wyraźnie ją o to prosiłam. – Anita zmarszczyła brwi.

– Nie musiałaś jej fatygować. – Jacek splótł ręce i utkwił w nich spojrzenie, chcąc uniknąć kontaktu wzrokowego z matką. – Dałbym sobie radę sam.

– Ja wiem, kochanie, że ty chcesz być samodzielny, ale jeszcze nadejdzie na to odpowiednia pora. Daj się mamusi porozpieszczać, póki mam na to siły.

Jacek głośno westchnął. Nie chciał kontynuować rozmowy o jego samodzielności. Ile razy zaczynał ten temat, matka zawsze kończyła w ten sam sposób – udowadniając swoje racje. Bezradność, którą wtedy odczuwał, była jednym z najgorszych uczuć, jakich kiedykolwiek doświadczył.

Zamiast więc odpowiedzieć matce, zamilkł na kilka chwil i wpatrywał się w swoje ręce.

– Poprosiłam Marysię, żeby wyprasowała ci koszulę na dzisiejszy wieczór – nieoczekiwanie przerwała tę ciszę Anita.

Jacek poczuł narastające w barkach napięcie, a wzdłuż jego kręgosłupa rozszedł się zimny dreszcz. Omal się nie wzdrygnął.

– Ale… – wydukał. – Skąd wiesz o kolacji? – zapytał, patrząc na matkę z niedowierzaniem.

Anita udała niewiniątko.

– No przecież jestem twoją matką. Jak mogłabym nie wiedzieć?

Jacek wolał nie wnikać, w jaki sposób mamusia weszła w posiadanie tej informacji. Już i tak był o krok od popadnięcia w paranoję.

– Tak czy siak czeka na ciebie już od piętnastej wyprasowana koszula – jak gdyby nigdy nic rzuciła Anita. – Ta błękitna, którą tak często nosiłeś kiedyś do jeansów. Zresztą spodnie Marysia też miała ci wyprasować, ale nie mogła ich znaleźć. Jak wrócisz, to odszukaj je natychmiast i koniecznie jej zanieś. Obiecała się tobą zaopiekować.

– Mamo…

– No co? Po prostu chcę, żebyś dobrze wyglądał. Nie wypada iść na randkę w wymiętych ubraniach jak jakiś… – zawahała się, szukając odpowiedniego określenia – ostatni luj – dokończyła triumfalnie.

Jacek nie wiedział, co odpowiedzieć. Zamurowało go. Skąd ta nagła zmiana w zachowaniu matki? Lekarka nie wspominała, żeby podawali tutaj pacjentom psychotropy. Czy to możliwe, żeby Anita przeszła jakąś metamorfozę? I to w jeden dzień? Jacek widział różne rzeczy na swoim oddziale, na przykład ludzi wyskakujących przez okno, ale czegoś takiego to jeszcze nie.

– I koniecznie wypastuj sobie buty! – mówiła dalej Anita. – Tego wolałam Marysi nie powierzać, bo jej mąż zawsze chodzi w ućmoruchanych. Poradzisz sobie sam? Jak nie, to przyjedź do mnie. Wypoleruję ci je na błysk.