Obok niego siedział Cort Myshtigo. Prawie czułem, jak Phil go nienawidzi — od bladoniebieskich sześciopalczastych stóp aż po łączący skronie wianuszek włosów w różowym kolorze, przynależnym wyższym sferom. Byłem pewien, że nienawidzi go nie tyle za odmienność, co dlatego, że Myshtigo był najbliższym przebywającym na Ziemi krewnym — wnukiem — Tatrama Yshtigo, który czterdzieści lat wcześniej zaczął udowadniać, iż największym żyjącym pisarzem anglojęzycznym jest Yeganin. Staruszek nadal próbuje to wykazać i sądzę, że Phil nigdy mu tego nie wybaczył.
Kątem oka (niebieskiego) dostrzegłem Ellen schodzącą wielkimi, zdobnymi schodami po drugiej stronie sali. Kątem drugiego oka zauważyłem Lorela patrzącego w moim kierunku.
— Zostałem zauważony — powiedziałem — i muszę iść złożyć uszanowanie „Williamowi Seabrookowi” z Talera. Idziesz ze mną?
— Cóż… — zawahał się Phil. — No dobrze. Cierpienie uszlachetnia.
Ruszyliśmy w kierunku wnęki i stanęliśmy przed dwoma fotelami, pomiędzy muzyką i hałasem, w centrum władzy. Lorel wstał powoli i uścisnął nam dłonie. Myshtigo wstał jeszcze wolniej i nie podał nam ręki, a podczas przedstawiania przypatrywał się nam bursztynowymi oczami, z kamiennym wyrazem twarzy. Luźno zwisająca pomarańczowa koszula trzepotała na nim bez przerwy, gdy jego komory płucne niezmordowanie pracowały i wydmuchiwały powietrze przednimi nozdrzami usytuowanymi u podstawy szerokiej klatki piersiowej. Skinął niedbale głową, powtórzył moje nazwisko. Potem odwrócił się do Phila i obdarzył go czymś w rodzaju uśmiechu.
— Czy chciałby pan, żebym przetłumaczył pańską sztukę na angielski? — zapytał głosem przypominającym cichnący kamerton.
Phil odwrócił się na pięcie i odszedł.
Przez chwilę myślałem, że Yeganinowi zrobiło się niedobrze, ale przypomniałem sobie, że vegański śmiech przypomina odgłos duszącego się capa. Staram się trzymać z dala od Yegan, unikając kontaktów z kurortami.
— Usiądź — powiedział Lorel, sprawiając wrażenie skrępowanego.
Przysunąłem fotel i ustawiłem go naprzeciwko nich.
— W porządku.
— Cort ma zamiar napisać książkę — wyjaśnił Lorel.
— To już wiem.
— O Ziemi. Skinąłem głową.
— Pragnie, abyś był jego przewodnikiem podczas wycieczki po niektórych Starych Miejscach…
— Jestem zaszczycony — powiedziałem dość sztywno. — A także ciekawy, dlaczego akurat mnie wybrał na swojego przewodnika.
— I jeszcze bardziej ciekawy, co może o panu wiedzieć, tak? — zapytał Yeganin.
— Tak — przyznałem. — Znacznie bardziej ciekawy.
— Poszperałem w komputerze.
— Świetnie. Teraz już wiem. Odchyliłem się i dopiłem drinka.
— Kiedy powziąłem mój zamiar, zacząłem od sprawdzenia Rejestru Statystyki Ludnościowej Ziemi, tylko po to, żeby uzyskać ogólne dane na temat ludzi. Następnie, po odkryciu ciekawej pozycji, spróbowałem w Bankach Personelu Biura Ziemi…
— Ach tak — skomentowałem.
— …i większe wrażenie wywarło na mnie to, czego nie podają na pański temat, niż to, co podają. Wzruszyłem ramionami.
— W pańskim życiorysie jest wiele luk. Nawet teraz nikt właściwie nie wie, co pan robi przez większość czasu. A tak przy okazji, kiedy się pan urodził?
— Nie wiem. Urodziłem się w małej greckiej wiosce i akurat skończyły im się kalendarze w tamtym roku. Po-• wiedziano mi jednak, że przyszedłem na świat w Boże Narodzenie.
— Według pańskiej kartoteki ma pan siedemdziesiąt siedem lat. Według Statystyki Ludnościowej ma pan albo sto jedenaście, albo sto trzydzieści.
— Nałgałem o swoim wieku, żeby dostać pracę. Panował wtedy Kryzys.
— Tak wiec sporządziłem rysopis Nomikosa, którego wygląd jest specyficzny, i przeszukałem wszystkie banki danych Statystyki Ludnościowej, włącznie z tajnymi, aby znaleźć osoby bardzo podobne do niego.
— Niektórzy zbierają stare monety, inni budują modele rakiet.
— Dowiedziałem się, że mógł pan być trzema, czterema, czy pięcioma innymi ludźmi greckiego pochodzenia. Jednym ze starszych był Konstantin Korones, naprawdę zdumiewająca postać. Urodził się dwieście trzydzieści cztery lata temu. W Boże Narodzenie. Z jednym niebieskim i jednym brązowym okiem. Z kulawą prawą nogą. Z takim samym niskim czołem w wieku dwudziestu trzech lat. O takim samym wzroście i z taką samą rybią łuską Bertilliona.
— Z takimi samymi odciskami palców? Z taką samą siatkówką?
— Tych danych nie było w wielu starszych kartotekach Urzędów Rejestracyjnych. Może ludzie byli bardziej niedbali w tamtych czasach? Nie wiem. Może przykładali mniejszą wagę do tego, kto ma dostęp do rejestrów publicznych…
— Chyba pan wie, że na tej planecie żyją obecnie ponad cztery miliony ludzi. Śmiem twierdzić, że cofając się w poszukiwaniach o trzysta-czterysta lat można by znaleźć kilku sobowtórów całkiem sporej grupy osób. I co z tego?
— Tylko tyle, że to czyni z pana dość intrygującą postać, prawie kogoś w rodzaju ducha Ziemi. I jest pan tak samo osobliwie okaleczony jak Ziemia. Z pewnością nigdy nie dożyję pańskiego wieku, obojętne jaki by on był, i dlatego zaciekawiło mnie, jakie uczucia rozwijają się w człowieku, który tak długo żyje — zwłaszcza zważywszy na pańską pozycję znawcy historii i sztuki swojego świata. — W związku z tym właśnie poprosiłem o pańskie usługi.
— A teraz, skoro pan mnie już poznał, okaleczonego i tak dalej, to czy mogę iść do domu?
— Conrad! — Lorel wycelował we mnie fajką.
— Nie, panie Nomikos, chodzi też o względy praktyczne. Żyjemy w brutalnym świecie, a pan potrafi unikać śmierci. Wybrałem pana, bo chcę uniknąć śmierci.
Znów wzruszyłem ramionami.
— A zatem sprawa załatwiona. Co dalej? Zachichotał.
— Widzę, że pan mnie nie lubi.
— Skąd to przypuszczenie? Tylko dlatego, że obraził pan mojego przyjaciela, zadawał mi impertynenckie pytania, dla kaprysu zmusił mnie, żebym był do pańskich usług…
— …Wyzyskiwałem pańskich rodaków, zamieniłem pański świat w burdel i wykazałem skończoną prowincjonalność rasy ludzkiej w porównaniu ze starszą o całe wieki kulturą galaktyczną…
— Nie mówię w kategoriach porównywania naszych ras. Mówię we własnym imieniu. I powtarzam: obraził pan mojego przyjaciela, zadawał mi impertynenckie pytania i dla kaprysu zmusił mnie, żebym był do pańskich usług.
Przy każdym z moich trzech zarzutów prychał jak cap!
— To obraza dla ducha Homera i Dantego, żeby taki człowiek reprezentował rasę ludzką.
— Na razie to najlepszy, jakiego mamy.
— W takim razie powinniście obejść się bez niego.
— To nie jest wystarczający powód, żeby go traktować tak, jak pan to zrobił.
— Myślę, że wystarczający, bo inaczej nie postąpiłbym w ten sposób. Po drugie, zadawałem takie pytania, na jakie miałem ochotę, a pańskim przywilejem jest według własnego uznania odpowiedzieć na nie albo nie — tak jak pan to uczynił. Po trzecie, nikt pana do niczego nie zmusił. Jest pan urzędnikiem państwowym. Otrzymał pan zadanie. Proszę wykłócać się ze swoim Biurem, a nie ze mną.