Jak słyszę zawsze i wszystko, to mi się wszystkiego odechciewa, ale ostatecznie nie po to jadę z Tosią do miasta, żeby nie mieć przyjemności.
Tosia przez całą drogę przekonywała mnie, że w nowych ciuchach będzie się od razu lepiej uczyć i że ja również powinnam sobie kupić przynajmniej buty, bo to wstyd, żebym chodziła w takich, jakie mam na nogach. Na moim stanowisku, oczywiście, do niedawna wypadało.
Do Pewnej Galerii podjeżdża się w Warszawie w korku. Korek ten zaczyna się dwa kilometry przed Galerią, a kończy na Galerii, ponieważ wszyscy ludzie właśnie tam jadą. Jak my. Przez dwadzieścia minut szukałam miejsca na parkingu podziemnym, którego nienawidzę serdecznie i z całego serca. Żeby to jeszcze było jakoś ponumerowane! Po ludzku, jeden, dwa, trzy! Ale nie, ktoś wymyślił, że jestem zinfantylizowaną idiotką, i musiałam zapamiętać, że parkuję na poziomie pieska, a nie parasolki, za to nad poziomem misia. Poziom pieska, poziom pieska, powtarzałam w myślach, zamykając samochód, który już nawet nie pachniał Niebieskim. Rzuciłam okiem za siebie i osłabłam. Setki samochodów, identycznych jak Adama. No, może się różniły marką i kolorem, ale w końcu co to za różnice? Osłabłam na samą myśl, co to będzie wieczorem, kiedy będziemy wychodzić.
Tosia ciągnęła mnie za rękę: – Nie przejmuj się, będę pamiętać, mam dobrą pamięć wzrokową, chodź, za chwilę będziemy na miejscu, naprawdę poczujesz się jak Europejczyk!
Nie czułam się jak Europejczyk, wchodząc za Tosią do mnóstwa jakichś sklepów, w które Tosia nurkowała ze znawstwem przedmiotu, a ja smętnie stałam przy kasie, żeby sienie zgubić. Wszystkie numery i tak kończyły się na czterdziestce, więc nie miałam nawet co oglądać.
Ale rzeczywiście, kiedy nogi wlazły mi w ramiona (bo w nogach już po godzinie miałam jakieś sześć kilometrów), a Tosia wesoluchno machała torbą, w której były dwie pary spodni, trzy bluzki (a niech tam), jeden stanik oraz prześliczna sukienka na studniówkę, przed moimi zmęczonymi oczami ukazał się sklep jak z filmu amerykańskiego, choć z butami włoskimi. Jasne oszczędne wnętrze, klimatyzacja, błyszcząca podłoga, na specjalnych kamiennych, wyciosanych z dużym smakiem kolumienkach, rozprzestrzeniały się buty. Ceny były ukryte i słusznie, jak się okazało.
– To są buty na lata, mamo! – szeptała Tosia, która wierzy w trwałość tego, co modne. – Kiedy sobie kupisz, jak nie teraz?
– Na jakim poziomie zaparkowałyśmy? Parasolki?
– Nie wiem, przecież ty parkowałaś! – syknęła Tosia. – Zobacz, wyglądają jak marzenie!
Spojrzałam na wystawę. Rzeczywiście, pośród butów, których nie lubię, bo mają czuby, wychyliła się jedna jedyna para wymarzona dla mnie! Cieniutka skórka, paseczki, lekki obcasik (poziom pieska? może poziom misia? czy to był poziom misia, za poziomem pieska, a nad poziomem parasolki?) i weszłyśmy do środka.
Młode cudowne dziewczę, wyglądające jak reklama kobiety na wybiegu, podniosło wzrok, a makijaż nad wzrokiem był nienaganny.
Dzień dobry – powiedziałam uprzejmie.
Słucham panią.
Spojrzałam na swoje buty sprzed dwóch lat, ale za to wygodne, i uśmiechnęłam się łagodnie.
– Z prawej strony na wystawie stoją buty, takie z pasę…
– Której wystawy? – przerwało mi zjawisko. Kątem oka zauważyłam marsową minę Tosi.
– Tutaj – pokazałam palcem za siebie, czego się przecież nie robi (poziom pieska, chyba poziom pieska, albo parasolki, misia chyba nie).
– Aaaa – powiedziało dziewczę i dalej stało nieruchomo. – Te…
Czekałam cierpliwie, ale na nic się nie doczekałam, z wyjątkiem uścisku Tosi, która wpiła mi paznokcie w prawą rękę. Podjęłam więc ponownie próbę porozumienia się ze zjawiskiem. – Czy jest numer…
Zjawisko spojrzało na mnie, potem na moje buty, spojrzeniem ominęło Tosię i zagłębiło się w kosmosie, wróciło oczami pomalowanymi do sklepu, omiotło wnętrze, a potem znowu popatrzyło na mnie… tak jakoś dziwnie. Zerknęłam niepewnie na swoje stopy – numer jak numer, ani za duży, ani za mały, co jest nie tak? Może zjawisko umie liczyć tylko do trzydziestu ośmiu, a numer mojego buta trzydzieści dziewięć? Jakiś nietakt? Swoje dane osobowe w głupim sklepie przestaję chronić i nic? Może pod jakiś paragraf podpadłam? Poprzez przyjemną muzyczkę (czy płacą, u licha, tantiemy twórcom te wszystkie cholerne sklepy???) wreszcie usłyszałam odpowiedź:
– Przecież i tak pani nie stać – i zjawisko powędrowało spojrzeniem do góry.
Wrosłam w podłogę. Zobaczyłam oczyma duszy Julię Roberts, która wchodzi z kartami płatniczymi swojego kochanka do eksluzywnego sklepu na Piątej Alei, w którym to sklepie ją traktują jak psa, a potem idzie do innego sklepu i tam wydaje fortunę, i wzrok sprzedawczyni, która za nią spogląda, i widziałam siebie ze złotą (już wkrótce) kartą, jeśli nie stracę posady, bo wszystko możliwe na tym świecie, jak przychodzę do tego sklepu, wybieram trzydzieści osiem par, wyjmuję tę swoją złotą kartę, a potem nagle patrzę jej głęboko w oczy i mówię – czy to nie pani potraktowała mnie nie najlepiej, kiedy byłam tutaj we wrześniu? Przepraszam, pomyliłam się, i zostawiam ją z tymi trzydziestoma ośmioma wybranymi parami butów, i zabieram swoją złotą kartę, i aż przymknęłam oczy z zadowolenia.
– Mamo – usłyszałam rozpaczliwy szept Tosi. Uśmiechnęłam się do pięknej panny i wyszłam.
Za mną, sycząc ze złości, podążyła Tosia.
– Jak ty możesz? Dlaczego jej czegoś nie powiedziałaś? Dlaczego się dałaś tak potraktować? Przecież mogłaś poprosić kierownika. – Tosia patrzyła na mnie wzrokiem ratlerka, który spadł z fotela.
– Poziom pieska! – przypomniałam sobie radośnie. – Na pewno poziom pieska!
Nie tłumaczyłam Tosi, że ta sprzedawczyni mogła okazać się kierowniczką albo właścicielką, albo czymkolwiek. Nie mogę tracić cennego życia na denerwowanie się jakimiś zjawiskami, które nie należą do mojego świata. Weszłyśmy do przytulnie wyglądającego sklepu z drobiazgami i kupiłyśmy Cioci Kombatantce dużego anioła ze słomy. Będzie mogła chować swoją piersióweczkę w fałdach jego szerokiej szaty.
Wróciłyśmy do domu wieczorem i natychmiast poszłam do Uli, żeby jej o wszystkim opowiedzieć. Zresztą Tosia musiała Isi pokazać bluzki, które nawet nie zakrywają jej nerek, które na pewno przeziębi, i sukienkę na studniówkę. Ula zrobiła herbatę i wyjęła z blachy ciasto ze śliwkami.
– Nie jestem Europejczykiem – westchnęłam i ugryzłam jeszcze ciepły kawałek. – Nienawidzę tych nowoczesnych, eleganckich bezdusznych sklepów.
– Oczywiście że nie – przytaknęła mi Ula. – Jesteśmy Europejkami – i po chwili z westchnieniem ulgi dodała – przynajmniej tutaj…
Zbłąkany wędrowiec i cholera!
Nie wiem, czy lubię poranek wigilijny. Szczególnie wtedy, kiedy trzeba jeszcze posprzątać, przygotować, pochować, zapakować i potem z uśmiechem przyjmować prawie dziesięć osób, a czas mija nieubłaganie. I kiedy nie ma Adama. I kiedy muszę odbierać telefony od znajomych, którzy sobie przypomnieli, że trzeba złożyć życzenia. Wigilia powinna odbywać się w spokoju i skupieniu, a tu nie ma mowy ani o jednym, ani o drugim. Co prawda karp jest zamrożony w kawałkach, tylko wrzucić na patelnię przed samą kolacją, ale czerwona kapusta jeszcze w główce, obrusa białego nie mogę znaleźć, Ciocia Kombatantka dyskutuje z Tosią o bitwie pod Monte Cassino, a Tosia przydałaby mi się w kuchni. Kiedy w ostatniej chwili odstawiłam barszcz, bo byłby się wygotował, telefon.
– Kochanie, powinnaś mieć jedno nakrycie więcej – uprzedziła mnie Moja Mama.
– Wiem, mamusiu – powiedziałam słodko, bo jaka Wigilii taki cały rok.
– Nie zapomnij, kochanie. Czy nie zapomniałaś o niczym? My przywieziemy karpia w galarecie, ale boję się, że przypalisz smażonego…
Nie przypalę – powiedziałam słodko i uświadomiłam sobie, że na stole zostawiłam wiele smakowitych rzeczy, do których nie powinny się dostać koty. – Pamiętaj, że Wigilia jest dniem pojednania – powiedziała Moja Mama. – Pamiętasz?
Tak, mamusiu – powiedziałam słodko i przy pomniałam sobie, że obrus miała przynieść Agnieszka. Oraz sztućce, bo ja mam resztki paru kompletów.